Denisa Urubko w Polsce nie trzeba przedstawiać. Podczas zimowej wyprawy na K2, na którą zaprosił go w 2002 roku Krzysztof Wielicki, razem z Piotrem Morawskim weszli na wysokość 7650 m.n.p.m. – najwyższy punkt, jaki osiągnięto tam kiedykolwiek zimą. Poza tym Denis bez tlenu zdobył Koronę Himalajów i w 42 dni uzyskał tytuł Śnieżnej Pantery. Swoje górskie przygody spisywał 10 lat i tak powstała książka „Skazany na góry”: kalendarz spartańskich treningów i zmagań na najwyższych górach świata, poprzeplatany opisem wschodów i zachodów słońca oraz filozoficznymi przemyśleniami. „Nanizanie wydarzeń na nić alpinizmu pozwoliło mi rozważyć i ocenić sens tego, co dzieje się wokoło”.
„Skazany na góry” to zbiór opowiadań, szkiców i notatek napisanych na przestrzeni wielu lat. Ta rozpiętość sprawiła, że poszczególne teksty żyją swoim życiem – różnią się stylem, a każdy dotyka trochę innej tematyki. Z pewnością spodoba się wszystkim, którzy klasyczne drogi na himalajskich ośmiotysięcznikach – teoretycznie – znają z różnych opisów prawie na pamięć. Wspomnienia kazachskiego mistrza alpinizmu to poza najwyższymi górami świata także katalog radzieckich klasyków jak Pik Lenina, Pik Swobodnej Korei czy Pik Pobiedy. Zimą równie nieprzewidywalnych jak himalajskie giganty. To w końcu szansa na wejście w skórę i zajrzenie w duszę wychowanego w Związku Radzieckim wspinacza, który postawił na swoim i przeniósł się z Rosji do Kazachstanu, a nawet wbrew oczywistym przeciwnościom wstąpił tu do armii, by trenować alpinizm w Centralnym Klubie Sportowym. Czasem miałam wrażenie, że czegoś nie rozumiem albo coś mi umyka, ale Denis uprzedza swoich czytelników, że „Wschód to delikatna sprawa”. „Skazany na góry” to skazany na określony sposób zdobywania gór – sportowy, pionierski, wart najwyższego ryzyka…
Ta książka to moje spojrzenie wstecz. Kiedy człowiek przez dłuższy czas podąża w tym samym kierunku, niekiedy zapomina, od czego zaczął, jakim był kiedyś. W głębi duszy czuje tylko pustkę. I trzeba wtedy zamilknąć na jakiś czas, by zrozumieć, dlaczego wszystko ułożyło się tak, a nie inaczej. Najciekawsze zaś okazuje się dostrzeżenie tych wszystkich przedziwnych kierunków, w jakich często wiodło nas życie. Z perspektywy doświadczeń życiowych widać je jak na dłoni.
Taka wiwisekcja to była bardzo miła niespodzianka. Bo czego humanista może spodziewać się po żołnierzu, który sam o sobie mówi, że jest tylko „chorążym, sportowcem Kazachstanu i lubi się wspinać na góry wysokie”? Człowieku, który sukcesy odnosił zarówno na ośmiotysięcznikach zimą (Makalu, Gasherbrum II), jak i w wyczerpujących biegach wysokościowych (Elbrus, Chan Tengri, Amangelda)? Wspinaczkowej musztry. I tej oczywiście nie brakuje. Podejście Urubko do gór przypomina mi surową, protestancką etykę, w której góry wysokie zarezerwowane są nie tylko dla wybranych, ale przede wszystkim dla… sumiennie trenujących.
Człowiek z natury jest dosyć leniwy, dlatego wolę trenować systematycznie, aby później nie przyszło mi torować drogę resztkami sił, dochodząc do formy po długiej przerwie. Mówiąc w skrócie: chcesz mieć wyniki, trenuj cały czas.
Tymczasem prawie tyle samo, co walki z fizycznymi ograniczeniami czy nieprzychylnością gór, będzie w tej książce opisów zmagań z własnym człowieczeństwem. Dużo jest też refleksji nad kondycją współczesnej wspinaczki i wytyczaniem nowych dróg – projektowi w ciągłej realizacji, jedynemu słusznemi. Ideał? Szczyt wyższy niż 8 tys. metrów + nowa, trudna droga+ styl alpejski + nieduża grupa (2-4 osób).
„O taką IDEĘ warto walczyć, płacić siłami i czasem, ryzykować dla niej życiem. Taki alpinizm ma w sobie wiele ze sztuki” – zachwyca się autor.
Dziś wejście klasycznymi drogami na takie szczyty, jak Broad Peak, Cho Oyu, Shisha Pangma lub Gasherbrum II nie stanowi żadnego powodu do dumy. I słusznie. W takiej normalnej wspinaczce jest mało sportowego ducha. Wszystko należy od nastawienia, z jakim przychodzisz na szczyt. Przecież powtarzanie tego, co zrobili nasi ojcowie i dziadkowie w zamierzchłych czasach, nie pozwala człowiekowi poszukiwać nowych możliwości. Można oszukać niewtajemniczonych, ale samego siebie nigdy się nie oszuka.
Kiedy człowiek patrzy na góry, to – kim by nie był – zawsze wyobraża sobie dal, która może się objawić za błękitem szczytów. Ma ochotę zobaczyć horyzonty, które odkrywa się coraz dalej i dalej… po drodze na koniec świata. Ma ochotę ku nim dążyć.
„Góry. Widać je bardzo wyraźnie z zielonych parków czy ogrodów Ałma-Aty”. I to właśnie tutaj, w Centralnym Klubie Wojskowym Armii Kazachstanu rozpoczęła się od wejścia na leżący nieopodal Tałgar, górska kariera Denisa Urubko.
Życie każdego z nas, mieszkańców południowej stolicy Kazachstanu, związane jest z górami. Są one realne, na wyciągnięcie ręki, i pod wieloma względami, tak czy inaczej oddziaływują na nasze życie. (…) Szczyt Tałgar to najwyższe wzniesienie w paśmie Zailijskiego Ałatau, rozciągającego się na południe od Ałma-Aty, z zachodu na wschód. Trzeba przyznać, że niewiele jest na Ziemi miejsce, w których z centrum metropolii rozciągałby się widok na prawie pięciotysięczniki, wymagające co najmniej dwudniowej wspinaczki. Nasze życie upływa w takim właśnie specyficznym miejscu…
Drugim czynnikiem, który mocno wpłynął na Denisa Urubko był działający w Związku Radzieckim system szkolenia młodych adeptów wspinaczki. Liczyła się wiedza i doświadczenie, które starsze pokolenie alpinistów stopniowo przekazywało młodym. Do tego dochodziło pełne finansowanie obozów alpinistycznych i sekcji sportowych. „Nawet teraz nie sposób zapomnieć o tym alpinistyczny dorobku siedemdziesięciu lat trwania socjalizmu”.
Jednym ze sposobów trenowania funkcjonalnego i kwalifikowania sportowców do różnych ekspedycji były wysokościowe szybkie wejścia na siedmiotysięczniki byłego ZSRR. Przykładem tak „wybieganej” kariery był Anatolij Burkriejew. To zwycięstwa osiągnięte na stokach Elbrusa w szczytowej fazie komunizmu dały początek jego wspinaczce na szczyty sławy alpinizmu.
I tak również torował sobie drogę na szczyt Denis Urubko. Długo nie miał sobie równych, jeśli chodzi o wchodzenie na czas. Dopiero po pięciu latach jego rekord z 2005 roku na Elbrusie (3 godziny 55 minut 59 sekund) poprawił o prawie pół godziny Polak, Andrzej Bargiel.
Początkowo Denis Urubko brał udział w dużych, ciężkich armijnych wyprawach w góry wysokie. Na zaproszenie Krzysztofa Wielickiego wziął też udział w zimowej wyprawie na K2, którą wspomina w książce przede wszystkim przez pryzmat słabej komunikacji i organizacji. Być może pod wpływem wspinaczy z Zachodu zmienił filozofię wspinania i przerzucił się na styl alpejski. W małych zespołach i na lekko zdobył Broad Peak, Manaslu i K2. Samotnie, nową drogą od południa wszedł na Cho Oyu.
Samotna wspinaczka pociąga Urbuko. Otwarcie napisał, że irytowały go huczne obchody 50-lecie wejścia Edmunda Hillary’ego i Norgaya Tenzinga na Mount Everest, gdy tymczasem zupełnie zapomniano o dokonanym w tym samym roku samotnym wejściu Hermana Buhla na Nanga Parbat.
Na szczyt Everestu dotarło dwóch wspinaczy, dla których szlak aż do wysokości 8750 metrów przecierał cały zespół. Natomiast stoków Nanga Parbat, które porażały długością i bezkresem śnieżnych połaci, powyżej 6900 metrów nie pomógł Hermanowi Buhlowi pokonać żaden z członków jego zespołu. Dla mnie, jako sportowca, właśnie to wejście znaczy o wiele więcej niż zdobycie najwyższego punktu naszej planety. Ambicje, zapał i podjęte ryzyko – oto co fascynuje przez wszystkim.
Jeśli mam być szczera – w prozie Denisa Urubko nic nie trwożyło mnie tak, jak opisy pięknej, harmonijnej przyrody. Nie seraki tuż nad głowami ani przepastne szczeliny, ale próby oddania ładu wszechświata niebezpiecznie przypominające dokonania Paulo Coelho (przepraszam fanów Coelho – z tą wersją głębi mi po prostu nie po drodze). Przykład:
Noc… Bezksiężycowa… Tylko oddech kosmosu wokół i gwiazdy z wymuszonym uśmiechem cedzą dosłownie i przez zęby nieuchwytne światło…”Niech będzie i tak” zdaje się szeptać bezimienne NIC, które panuje nad otaczającym je światem… To życie… los…
Takie bezkreśnie poetyckie obrazy nie pojawiają się na szczęście na każdej stronie. A co do dramatycznych opisów też jest ich stosunkowo niewiele. Ktoś nawet zarzucił Urubko, że opisuje „różowe sople” – góry morderców w wersji pluszowej. Ale to nie znaczy, że nie doświadczył strachu, rozpaczy czy straty.
Śmierć w górach – coś, z czym każdy himalaista liczyć się musi, zmusza Urubkę do głęboko egzystencjalnej refleksji. Ma świadomość, że gdyby wyruszając wiedział, że na wyprawie straci przyjaciela, pozostałoby mu jedynie zupełnie zrezygnować ze wspinaczki. Ukojenie znajduje we fragmencie listu od Władymira Bodanowa, który przytacza:
Rzeczywiście istnieje „ciężar strat”, który człowiek musi później dźwigać przez całe życie. I nie ma znaczenia, czy człowiek chodzi po górach, czy nie. Ważne, aby nie ugiąć się pod tym ciężarem, wciąż coś robić… Potem stopniowo przychodzi nam zrozumieć, że istnieje coś takiego jak „osobisty wybór” w kluczowych momentach życia, kiedy świadomie podejmujemy decyzję, a później zbieramy żniwo. Zrozumiałem, że życie to niełatwa sztuka, i wiem, jak wiele zależy w niej od Tego, który jest na górze. I nie cele są najważniejsze, lecz sam proces życia, w którym człowiek uczestniczy, dążąc do zaplanowanego finału, A najważniejsze to to, co pozostaje po tym procesie wewnątrz – zmiana sposobu myślenia i pojmowania świata. To właśnie w nas kryją się wszystkie narzędzia samooceny; każdy człowiek wie, w jakim kierunku się zmienia, w dół czy w górę (choć nie zawsze się do tego przyznaje, doskonale zdaja sobie z tego sprawę…). Ważne, aby piąć się coraz wyżej. A góry dają niepowtarzalną okazję, by przyjrzeć się sobie i dostrzec zmiany w swojej osobowości Życie to sztuka tragiczna, ale interesująca i napawająca optymizmem, jeśli tylko człowiek potrafi się oderwać od świata materii.
Po lekturze „Skazanego na góry” (warto zaznaczyć, że oryginalny tytuł pasował nieco lepiej, w wolnym tłumaczeniu brzmi: „Spacer samuraja. Po górach”) nikt raczej nie będzie miał wątpliwości, że Denisowi się to udaje.