„Berbeka dostał w prezencie dwadzieścia pięć wspaniałych lat życia. Dzięki temu urodziło mu się jeszcze dwóch synów, dzięki temu zdobył jeszcze wiele szczytów, dzięki temu mógł być szczęśliwy i dawać szczęście innym…” W marcu nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazała się książką zrodzona z rozmów dziennikarki Beaty Sabały-Zielińskiej z Ewą Berbeką, wdową po himalaiście Macieju Berbece, który nie wrócił z wyprawy na Broad Peak. Rok wcześniej, staraniem Agnieszki Korpal i rodziny Tomka Kowalskiego, ukazała się publikacja dedykowana młodszemu z zimowych zdobywców („Magisterkowalski.blog. Historia przerwanej miłości”, Stapis). Choć książki te różni bardzo wiele, w obu nie chodzi o to, by pisać o śmierci; są pochwałą życia. W przypadku opowieści Ewy Berbeki – niełatwego, ale szczęśliwego życia u boku mężczyzny, który ponad wszystko kochał… góry. „One nigdy nas nie rozdzieliły, wręcz przeciwnie, były naszym wspólnym wyzwaniem. Owszem, życie z himalaistą to nie lada wyczyn, na pewno nie dla każdej kobiety, ale nasz związek był wyjątkowy” – deklaruje bohaterka książki „Jak wysoko sięga miłość?”
Triumf i tragedia – kiedy mówimy o historii podboju gór najwyższych te słowa przerażająco często stoją obok siebie. Tak stało się i w przypadku historii pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak, chociaż tu sprawa była jeszcze bardziej złożona… Najpierw triumf, który Mu odebrano, ponieważ zabrakło kilkunastu metrów. 25 lat później powrót na górę przeznaczenia. Bo taką górą stał się dla Macieja Berbeki Broad Peak. Cena za brakujące metry z 1988 w 2013 roku była najwyższa…
Pierwsze zimowe wejście na Broad Peak to historia szekspirowska, a zatem bardzo medialna. Niemal wszyscy śledzili doniesienia z bazy: kibicowali, świętowali sukces, czekali, nie tracili nadziei… a potem oceniali. Przyznaję, że trudno mi się było pogodzić z propozycją Beaty Sabały-Zielińskiej, żeby opowieść o Macieju Berbece rozpocząć, krok po kroku, właśnie od przypomnienia tej medialnej wrzawy. Ale rozumiem, że dla czytelników, którzy nie interesowali się wcześniej tematem polskiego himalaizmu zimowego, takie chronologiczne otwarcie będzie ułatwieniem lektury. To jak u Wisławy Szymborskiej „burza przed ciszą”. Bo w końcu nastała cisza. Szczególnie dotkliwa w jednym zakopiańskim domu; tym do którego nie wrócił Maciej Berbeka.
Do tego domu, dzięki autorce książki, wchodzimy niejako prosto z ulicy, zaskoczeni otwartością gospodyni.
Przedpokój domu Berbeków nie pozostawia wątpliwości, że mieszkał tu wspinacz. Wszędzie wiszą liny alpinistyczne i uprzęże, a na szafce na buty leżą rozrzucone kartki z Nepalu i Pakistanu. Jakby dopiero co dotarły z informacją: „Kolejny szczyt zdobyty. Całuję”. Na piętrze jednak krajobraz zmienia się całkowicie. Tam nie ma już nic z klimatu wysokich gór, nie licząc oczywiście obrazów Ewy, na których widnieje postać wędrowca. – To Maciek. W drodze na szczyt – wyjaśnia Ewa i wprowadza mnie do kuchni. Wystarczy jeden rzut oka, by natychmiast pojąć, że to dom artystów. Nic tu nie jest przypadkowe. Biała kuchnia z dużym drewnianym stołem przechodzi w niewielki salon z małym kominkiem i pięknym starym lustrem. Odbija się w nim sporych rozmiarów fotografia Maćka, z tym że by ją dostrzec, trzeba głębiej wejść do salonu. Zdjęcie bowiem nie jest wyeksponowane. Wisi tuż za kominkiem, jakby celowo ukryte przed wzrokiem przypadkowych bądź nieproszonych gości, w miejscu, gdzie wyraźnie czuje się strefę intymności. Kanapa, lampa, stolik z bibelotami i starymi fotografiami. I to ogromne zdjęcie gospodarza. To nie jest zwykły salon.
Małżeństwo Berbeków jako jedno z niewielu „alpinistycznych związków” przetrwało. Może dlatego, że było „zaaranżowane”? O sile przeznaczenia opowiada rozbudowana anegdotka na temat pierwszego spotkania Ewy Dyakowskiej i Macieja Berbeki. Tak, była to miłość od pierwszego wejrzenia. I nie musimy kartkować wielu stron, by natrafić na opis ślubu, najpierw cywilnego, a potem kościelnego. Ten drugi obył się w październiku 1984 roku na Wiktorówkach.
Tego dnia pogoda była cudowna. W Tatrach pojawili się wszyscy przyjaciele Berbeków. Obładowani różnymi przysmakami i wiktuałami tworzyli dość specyficzny orszak weselny. Maciek Pawlikowski z Ryśkiem Gajewskim taszczyli ogromny wojskowy termos z bigosem, ktoś inny niósł tort, w tym czy innym plecaku brzęczały butelki ze szlachetnym trunkiem, z pozostałych bagaży zaś dochodziły smakowite zapachy kiełbas, serów i owoców. Panna młoda zamiast bukietu dzierżyła koszyk pełen słoików z grzybkami, ogóreczkami i innymi przetworami domowej roboty, szła nawet, oczywiście niesiona przez darczyńcę, ogromna dynia (…)
A skoro o dyni, to jakoś samo nasuwa się skojarzenie z baśnią o Kopciuszku, ponieważ choć suknię „bez cudów”, to za to buty Ewa Dyakowska miała przywiezione z Paryża.
Byłam tam ze Związkiem Plastyków Zakopiańskich i z myślą o ślubie kupiłam sobie kremowe buty z siateczką nad kostkę. To był szał. Oczywiście założyłam je tuż przed rozpoczęciem uroczystości, w przeciwieństwie do Maćka, który w swoich weselnych butach i oczywiście w weselnym garniturze szedł całą drogę. Efekt – od kolan w dół ociekał błotem. Jest takie komiczne zdjęcie, jak stoimy na schodach przed kościołem. Ja jestem elegancka (mama zrobiła mi na drutach śliczny moherowy sweter w kolorze ecru), mam skromny bukiecik, który sama sobie kupiłam w kwiaciarni przy dworcu PKP, a obok stoi Maciek, elegancki tylko do połowy. Owszem, jest garnitur, biała koszula i krawat (ten zestaw miał na sobie tylko dwa razy w życiu, drugi – na ślubie syna), ale od kolan gorzej niż robotnik budowlany. Jak w komedii Barei.
Od tego momentu nieustannie towarzyszymy Berbekom: gdy wyjeżdżają na wakacje („Wakacje – kompilacja himalajskiego survivalu z bieszczadzką głuszą” oraz „Nieważne gdzie, byleby razem”, więc kierunki przeróżne: Bieszczady, Węgry, Chorwacja, Indie,…, Himalaje), przy remoncie domu, narodzinach dzieci, gdy wspólnie pracują. Z Maciejem jeździmy w góry wysokie, z Ewą biegamy na Wiktorówki i nerwowo oczekujemy wieści z bazy. Jako czytelnicy nie różnimy się za bardzo od licznych gości, którzy przewijają się przez ich dom – „u Berbeków jest pierwsza baza przed wyjściem w Tatry” i „znowu haki, raki, czekany i herbatki”.
Poznajemy też Macieja Berbekę – człowieka dość skrytego – prywatnie. Dowiadujemy się, że zaraz po ukończeniu ASP w Krakowie, został nauczycielem w Zespole Szkół Plastycznych im. Antoniego Kenera, gdzie prowadził warsztaty projektowania i wykonywania mebli („Dobrze zaprojektowane, użyteczne i doskonale wykonane – takie były jego zasady. Nie chodziło o sztukę dla sztuki, ale o sztukę użytkową”.) Poza tym zawsze dzielnie pomagał żonie w pracy nad jej projektami jakby niemożliwe do realizacji nie były (Gdy do Polski sprowadzono prochy Witkacego, będzie dekorował zakopiańskie ulice. Kto wie, ten wie, że uroczysty pochówek był komedią omyłek, a kto nie wie, znajdzie w książce kulisy i tego wydarzenia). Odkrywamy, że podobnie jak inni wielcy środowiska górskiego i on ma na swoim koncie romans z… branżą mody, a dokładniej prowadzenie obwoźnego sklepu z odzieżą indyjską, którą przywoził z wypraw. Inna sprawa, że przemytnik z niego żaden i na każdej „bramce” ściągał na siebie dokładne kontrole. Za to przewodnikiem i ratownikiem górskim był całym sercem…
Czytam i zaczynam zazdrościć, bo wydaje mi się, że choć niełatwe były to czasy, to o prawdziwy kontakt z drugim człowiekiem było wtedy łatwiej. Praca, dom, rodzina, klub, wyprawy, sprzęt toporny i ciężki, ale to nie sprzęt góry zdobywa. I to te najwyższe zimą: Manaslu (w 1984 roku razem z Ryszardem Gajewskim) oraz Czo Oju (w 1985 roku razem z Maciejem Pawlikowskim). To już chyba czas, żeby wrócić do „osi życia Macieja Berbeki”, ponieważ podczas lektury gdzieś w tle wciąż tyka zegar odliczający czas między pierwszym a drugim Broad Peakiem.
„Pierwszy Broad Peak był dla nas straszny. To był moment, w którym chyba po raz pierwszy odczułam ciężar pasji Maćka. Wtedy dotarło do mnie, że to naprawdę może się źle skończyć. Że mogę go stracić” – wspominała Ewa Berbeka. Informację, że mąż może powrócić na tę straszną górę, przyjęła jako coś, co i tak musiało w końcu nastąpić. „>>Dopełni się<<” – to była pierwsza myśl, po której natychmiast dopadł mnie paniczny strach. Złapał żelaznym uściskiem za gardło, podczas gdy w głowie wciąż się kołatało: >>Aha, czyli to teraz, to właśnie ten moment. Teraz przyszło<<. Nie mogłam odpędzić się od myśli, że kiedyś musiało się to wydarzyć. Że być może przez te wszystkie lata czułam, że przyjdzie czas, żeby rozliczyć się z tą górą. Zamknąć tę sprawę. I przyszło! A skoro tak, to może dobrze, że Wielicki mu to zaproponował. Sprawa wreszcie się domknie. Na szczęście dla Maćka”.
W narracji tej książki wiele jest klamr. Wiele zręcznie poprzetykanych nitek. Momenty trudne i bolesne dozowane są tak, jak dozowane były zwierzenia Ewy Berbeki trwające zwykle około dwóch godzin danego dnia. Po chwili zadumy, szybko, marszem rozpoczynamy kolejne rozdziały, a w nim wątki radosne, piękne podróże, ciekawi ludzie. I choć Ewa wyznaje, że jakaś część jej umarła, a czas wcale nie leczy ran – nie jest to tylko i wyłącznie książka o tragedii rodzinnej. Za to na pewno o rodzinie i jej sile.
Tak jak przeplatają się nastroje, ścierają się też dwa zupełnie odmienne temperamenty: autorki i bohaterki. Beata Sabała-Zielińska po dziennikarsku się dziwi i asertywnie dopytuje, jest dynamiczna, taka jak burza jej rudych włosów. Stawia własne tezy, z którymi czytelnik może się zgodzić lub nie. I może to sposób na początkowo trochę wycofaną bohaterkę, która przystała na wywiad, ale sprawia wrażenie jakby miała za chwilę się wycofać. Paradoksalnie, to nie o wypadku mówi się najtrudniej – ten Ewa Berbeka referuje. „Ewa nie boi się rozmowy o wypadku; nie unika tego tematu; wręcz przeciwnie. Kiedy spotkałyśmy się o raz pierwszy; od razu o wszystkim mi opowiedziała. Minuta po minucie relacjonowała zdarzenia dokładnie opisując szczegóły i uwagę na najdrobniejsze detale. Jakby każde słowo; każdy gest; każdy grymas twarzy miał kluczowe znaczenie. To było jak oczyszczenie rany. Jak zabieg chirurgiczny. Niezwykle bolesny, bo wykonywany bez znieczulenia, ale niezbędny. Ratujący życie”. Trudniejsze są wspomnienia; chwile, w które można się zapaść, a które już nie powrócą.
Książkę zamyka opis podróży do bazy pod Broad Peak. Tym razem to nie Maciej Berbeka tam wraca, lecz jego najbliżsi wyruszyli do odległej i trudno dostępnej krainy, aby się z nim symbolicznie pożegnać. Synowie Berbeki mieli specjalną misję – udali się na kopiec Gilkeya pod K2, aby tam do tablicy poświęconej pamięci ojca umocować srebrne serduszko od Ewy z wygrawerowanym: „Kocham Cię i tęsknię”. „Pod K2 pojechała też gałązka zerwanej w Tatrach kosodrzewiny. Ratownicy TOPR-u mają taka tradycję, że groby ich kolegów przystrajane są właśnie kosówką, która jako symbol Tatr znajduje się w logo Rycerzy Błękitnego Krzyża (…) Gdy chłopcy rozerwali opakowanie, nad Karakorum uniósł się zapach Tatr. Ukochanych gór Maćka”.
Zapewne wiele osób sięgnie po tę książkę, aby lepiej poznać Macieja Berbekę, który po 1988 roku nie tylko konsekwentnie odmawiał udziału w wyprawach narodowych, ale też rzadko udzielał się publicznie (w książce przytoczone są fragmenty przeprowadzonych z nim wywiadów). Trudno mi oceniać, co mówiłby, gdyby jako gość brał udział w festiwalach górskich, ale myślę, że „Jak wysoko sięga miłość?” w dużym stopniu wypełnia tę lukę i pod tym względem nie rozczaruje czytelników. Zwłaszcza, że nie brakuje też zdjęć z rodzinnego archiwum. Kto będzie próbował zrozumieć, jak „pierwszy Broad Peak” wpłynął na życie Berbeki, a właściwie całej rodziny Berbeków, również może liczyć na próbę takiej analizy.
Ale dostajemy coś jeszcze, co być może ryzykownie byłoby nazywać receptą na szczęśliwy związek, zwłaszcza, że na łamach książki nie zabraknie opisów kłótni, cichych dni czy scen zazdrości. Ale są one kroplą w oceanie wielkiej życiowej mądrości Ewy Berbeki, która obdarzyła swojego męża dokładnie taką miłością, jakiej potrzebował, żeby być sobą – w górach i na nizinach. „Pokochałam himalaistę (…) Imponowało mi to, kim jest. Wiedziałam, jaką ma pasję, i nigdy nie chciałam tego zmieniać. Nie wiem, jakim człowiekiem byłby Maciek bez gór, doskonale za to wiedziałam, kim jest, mając je” – mówi bohaterka książki i trudno dziwić się Wandzie Rutkiewicz, która deklarowała, że „więcej niż wszystkich himalaistów świata podziwia ich żony”.