Marzenia czasem się spełniają. Ja i Mateusz mieliśmy okazję spędzić przedostatni weekend stycznia w towarzystwie wyjątkowej wspinaczki. Steph Davis przyleciała do Polski na zaproszenie Bogusława Hynka, organizatora tarnowskiego festiwalu Górnolotni i skradła nie tylko nasze serca (ten uśmiech!), ale też wszystkich zgromadzonych podczas jej niedzielnej prelekcji w Centrum Sztuki Mościce. Poniżej pokrótce to, o czym mówiła, ze szczególnym naciskiem na to, co chciała, żeby wszyscy ćwiczyli. I nie tyle chodzi o wspinanie, co o uważność i słuchanie.
W dzieciństwie nic nie zapowiadało tak błyskotliwej kariery górskiej Steph Davis, obecnie jednej z najlepszych i zdecydowanie najwszechstronniejszej ze wspinających się pań. Wówczas bowiem przejawiała talent i pracowitość, dzięki którym mogła zajść daleko ale jako… pianistka. Na fortepianie grała od 3 roku życia, a w szkole średniej ćwiczyła nawet po 6 godzin dziennie, nic więc dziwnego że w tym czasie zajęcia sportowe nie były jej priorytetem. Na boisku Steph pojawiała się chyba częściej jako członkini orkiestry marszowej. Do tego niewątpliwie należała i należy do moli książkowych. Priorytety uległy jednak zmianie, gdy nieznajomy rowerzysta dosiadł się do Steph w uczelnianej kawiarni i zaproponował wspólne wspinanie.
W każdej chwili pojedyncze decyzje wpływają na bieg naszego życia, rzadko jednak te decydujące chwile da się wychwycić tak łatwo, jak tamten dzień, kiedy to postanowiłam urwać się z zajęć na pierwszym roku studiów i spróbować tego tajemniczego czegoś zwanego wspinaniem (…) Moja pogoń za wspinaniem została wywołana przez impuls. W rzeczywistości nie był to mój wybór, lecz raczej poddanie się temu, co i tak było nieuniknione. Nawet teraz, gdy jestem starsza i zapewne mądrzejsza, większość życiowych decyzji podejmuję bez namysłu, kieruję się tym, co czuję. I nigdy nie oglądam się za siebie. Inaczej nie potrafię – pisała o tym w swojej pierwszej książce pt. „Wielkie zauroczenie”.
Po tym wydarzeniu Steph zrezygnowała z dalszej gry na fortepianie, zmieniła też przedmiot swoich zainteresowań akademickich na literaturę, która w odróżnieniu od muzyki pozostawiała jej znacznie więcej wolnego czasu na wspinanie. Nieprzypadkowo zdecydowała się też pojechać na wymianę studencką na uczelnię mieszczącą się w Kolorado. Mając dyplom studiów magisterskich próbowała jeszcze swoich sił na studiach prawniczych, ale ostatecznie zrezygnowała z nich po tygodniu, by zamieszkać w Oldsmobilu swojej babci i poświęcić się doskonaleniu umiejętności wspinaczkowych.
Ludzie często pytali mnie, jak to się stało, że rzuciłam szkołę prawniczą, by zamieszkać w aucie. Nauka gry na instrumencie uczy nas, żeby do wszystkiego podchodzić w sposób zdyscyplinowany i perfekcjonistyczny. Przez większość życia miałam właśnie takie podejście. Ale muzyka uczy także, że pasja jest najważniejsza w życiu: bez pasji muzyk staje się jedynie maszyną. A ja czułam, że wspinanie jest moją największą pasją. To dlatego byłam w stanie zrezygnować z fortepianu i prawa ot tak. Może to i była trudna decyzja, ale tak naprawdę i tak nie było innego wyboru.
W tamtym czasie bycie wspinaczem nie kwalifikowało się jeszcze jako kariera zawodowa, więc Steph, która osiadła, czyli zaparkowała swoje auto, w Moab, w stanie Utah, zarabiała na życie jako kelnerka i przewodniczka, a cały wolny czas poświęcała na wspinanie. Gdy pojawiły się pierwsze umowy sponsorskie przeprowadziła się razem ze swoją suczką Fletch do używanego Forda rangera. „Mieszkanie w pickupie może być naprawdę fajne. Nie gromadzi się przedmiotów, człowiek budzi się w pięknych miejscach. Nieskażony niczym, minimalistyczny styl życia”. Przez kolejnych 10 lat Steph dzieliła to życie między Moab, a kalifornijski park Yosemite – amerykańską mekkę wspinaczkową. „W latach 90. wspinałam się tak dużo jak się tylko dało latem i zimą w USA, a także pojechałam na szereg wypraw na inne kontynenty, gdzie poprowadziłam nowe drogi na big wallach i w górach”.
Steph wspinała się m.in. na Ziemi Baffina (Arktyka). Podczas takich wypraw nie miała sponsorów ani ekipy filmowej – tylko partnera lub dwóch i cel, żeby wspiąć się na odległy i mało komu znany szczyt. W Karakorum udało jej się wejść nową drogą na Shipton Spire. Odwiedziała także Kirgistan. Przez siedem kolejnych zim wracała do Patagonii, by walczyć nie tyle z górami co pogodą.
To jeden z najpiękniejszych, ale i najczęściej nawiedzanych przez burze łańcuchów górskich. Szybko odkryłam, że można spędzić w Patagonii trzy miesiące i doświadczyć w tym czasie tylko jednego dnia dobrej pogody. Ale kiedy ludzie pokazują ci piękne, pocztówkowe zdjęcie pasma Fitzroy, bez zastanowienia kupujesz bilet do Patagonii.
Z wypraw do Patagonii przywiozła argentyńską logikę todo o nada: wszystko albo nic. Przez całą drogę trzeba dawać z siebie wszystko, a często na koniec traci się wszystko. Ponadto w sytuacjach beznadziejnych jedyną rzeczą, jaką można zrobić jest próbowanie dalej i sprawdzenie, co się stanie. Ostatecznie udało się Steph zdobyć perłę w koronie, czyli szczyt Fitzroya. Stała się także pierwszą kobietą, która zdobyła wszystkie 7 największych wierzchołków łańcucha Fitzroy, a na dwa patagońskie szczyty weszła jako pierwsza. Do tego mogła dopisać sobie także pierwsze jednodniowe wejście na cieszący się złą sławą Torre Egger. „Najtrudniejsze walki stają się doświadczeniami, które cenimy potem najbardziej. Nauczyłam się, jak przetrwać”.
Steph zwracała uwagę, że Amerykanie, by wspinać się podróżują często po całym świecie, ale reszta wspinaczkowego świata marzy zwykle, żeby choć raz przylecieć do Ameryki, do doliny Yosemite. Przyciąga ich tu legendarna, ponad kilometrowa granitowa ściana El Capitana. Po raz pierwszy, po trwającym miesiąc wspinaniu metodą hakową, przeszedł ją w 1963 roku Warren Harding (Historię wspinanie w Yosemite Valley możecie trochę bardziej zgłębić w tekście o filmie „Valley Uprising”). 30 lat później nadeszły rewolucyjne zmiany – po raz pierwszy klasycznie i w ciągu jednego dnia El Capa przeszła słynna Lynn Hill. Było to w 1993 roku, czyli dwa lata po tym jak w skałkach zadebiutowała Steph Davis. W 2002 roku Steph dała sobie spokój z zagranicznymi podróżami, by również zapisać swoją kartę w historii Yosemitów. W 2003 roku jako druga kobieta przeszła klasycznie drogę na El Capie. „Zdałam sobie sprawę, że jeśli się na czymś totalnie skupię, jestem w stanie osiągać rzeczy, o których myślałam, że są poza moim zasięgiem”. Miesiąc później Steph powtórzyła swój wyczyn w 22 godziny. Do dzisiaj jest obok Lynn jedyną kobietą, której udało się przejść El Capa klasycznie w czasie krótszym niż jeden dzień.
Kolejne wakacje Steph spędziła rozpracowując jedną z najsłynniejszych dróg świata – Salathe Wall. Jest to pierwsza droga poprowadzona na El Capie klasycznie, a zarazem jedna z najpiękniejszych i najtrudniejszych na świecie. W 2005 roku Steph zrobiła ją klasycznie, co dla niej samej stanowiło najbardziej inspirujące, przejście na El Capie. A także najtrudniejsze i najbardziej wymagające doświadczenie. Początkowo planowane na 5 dni, przejście zajęło drugie tyle czasu. „Po skończeniu drogi czułam ulgę. I krańcowe zmęczenie. Koniec końców sprowadzało się to do radzenia sobie z ogromną presją i strachem. Bo nawet gdy jest się w ścianie z liną i tak towarzyszy strach: że mogę stracić cały ten szaleńczy wysiłek, który włożyłam w dotychczasowe przejście, im wyżej, im bliżej celu, tym strach był większy. To strach związany z utratą wszystkiego, co się zainwestowało. Bardzo potężny”.
Paradoksalnie to strach przybliżył Steph do wspinaczki free solo (bez liny). „Po co wspinać się w taki sposób? Nic nie nauczyło mnie tak intensywnego skupienia. I niczego nie da się z tym uczuciem porównać”.
Myślę o najlepszych doświadczeniach w życiu. Jeśli coś je łączyło to właśnie skupienia i absolutna jasność umysłu. Współczesne życie to bycie rozrywanym na każdą ze stron: smartphony, komputery, gadżety elektroniczne, ludzie, głosy, pomysły, opinie, debaty. A do szczęścia potrzeba nam umiejętności, jak to wszystko od siebie odsunąć i stać się uważnym. Brzmi prosto, ale jak często się nam to udaje? Ile razy dziennie osiągamy stan takiego skupienia, że wyłączamy wszystko inne? A może ile razy w ciągu roku?
Kolejnym miejscem, któremu Steph chciała poświęcić swoją absolutną uwagę była ściana Diamond w łańcuchu Longs Peak (Estes Park, Kolorado). Najsłynniejszy czterotysięcznik w Rocky Mountains, który swoją nazwę zawdzięcza kształtowi i pięknej, złotej barwie. „W 2007 roku, po przejściu Salathe Wall nic nie pociagało mnie bardziej niż Diamond. Słyszałam wtedy o dwóch osobach, które przeszły tę ścianę free solo, jedną z nich był mój przyjaciel Charlie Flower [z którym po raz pierwszy pojechała do Patagonii – przyp.], a druga nie żyła”. Steph przeniosła się do Kolorado. We wrześniu przeszła Diamond free solo cztery razy. Dlaczego? Za pierwszym razem musiała walczyć ze strachem i choć udało jej się opanować i skończyć drogę czuła się rozczarowana. Kolejne przejścia, choć w gorszych pogodowo warunkach, były doświadczeniem o jakim marzyła. „Po wielu latach wspinania, a także zmagania się z typowymi życiowymi wzlotami i upadkami, zdałam sobie sprawę, że strach był największym problemem w moim życiu. Chciałam za pomocą wspinania zrozumieć go na tyle, by stał się częścią mojego życia, ale nie siłą, która to życie kontroluje”.
Przejście free solo ściany Diamond zdefiniowało mnie jako wspinacza. Wcześniej tylko dwóm osobom się to udało i żadna z nich już nie żyje. Nie ma też innych kobiet, które wspinałyby się na big wallach free solo. Ale nie pojechałam tam, żeby budować swoje wspinaczkowe CV. Pojechałam, żeby odebrać najważniejszą życiową lekcję; lekcję, która uratowała mi życie zarówno na Diamond, jak i wiele lat później, kiedy musiałam się mierzyć z większymi wyzwaniami. Czasami przywiązujemy bardzo dużą wagę do osiągnięć i tak bardzo ich pragniemy. Ale ja nauczyłam się, że osiągnięcia nie są wartością, przynajmniej nie na długo. Są bardziej skutkami ubocznymi czegoś, co ma o wiele większe znaczenie – doświadczenia. Doświadczenia nie zdobywa się poprzez żywienie nadziei, myślenie czy planowanie, a jedynie poprzez działanie. Ale kiedy się je już zdobędzie, pozostaje z nami na zawsze.
Steph doszła do wniosku, że wiedzę na temat strachu i doświadczenia z nim związane może zdobywać nie tylko w górach Kolorado, ale także na równinach – a dokładniej uprawiając skydiving, czyli skoki z samolotu. „Dla wspinacza najbardziej przeraźliwą rzeczą jest spadanie, więc właśnie tego chciałam doświadczyć”. Steph spodobały się zwłaszcza skoki w kombinezonie wingsuit. A ponieważ jej naturalnym środowiskiem były góry, szybko odnalazła też drogę do praktykowania BASE jumpingu [Building (budynek), Antenna (antena), Span (przęsło), Earth (ziemia)], czyli w jej przypadku skoków ze skalnych urwisk.
Base jumping w kombinezonie wingsuit uchodzi za jedną z najbardziej zaawansowanych, ale potencjalnie również niebezpiecznych rzeczy, jaką może się zajmować skoczek. Wiele osób uprawia tylko skydiving, ale dla basejumperów skydiving to dopiero początek szkolenia umiejętności. Trzeba wykonać 200 skoków ze spadochronem zanim zacznie się latać w kombinezonie wingsuit. Base jumping, podobnie jak wspinanie, nie jest regulowany prawnie, ale trzeba mieć za sobą 200 skoków z samolotu, żeby ktoś w ogóle na poważnie chciał nas uczyc base jumpingu. Na świecie jest wiele osób, które zajmują się base jumpingiem i wiele, które uprawiają skydiving w kombinezonie wingsuit, ale nie więcej niż 500, które łączą to i uprawiają base jump wingsuit.
Steph zwracała też uwagę, że skoki z klifów są wygodną alternatywną dla zjazdów ze ścian po tym, jak skończyło się drogę. Zwłaszcza, gdy tak jak ona mieszka się w pustynnym Moab, którego okolice obfitują w wolnostojące skalne wieże – idealne do wspinania i skakania.
Wspinam się od 25 lat, przez cały czas uprawiając też wspinaczkę free solo. Skokami base jump zajmuję się od 10 lat i robię to praktycznie codziennie. Te doświadczenia nauczyły mnie, że wszystko sprowadza się do podejmowania decyzji. Nauczyłam się też, że umiejętności i szczęście odgrywają dokładnie taką samą rolę we wszystkim, co robimy, ale tylko jedno z nich jest czymś na co mamy wpływ. Kiedy się to zrozumie, człowiek rozumie w zasadzie wszystko, co powinien wiedzieć o życiu (…) Nieważne jak dobrzy w czymś jesteśmy, jak bardzo uważamy, zawsze może przydarzyć się coś przypadkowego. Niespodziewanego. I w dowolnym momencie zmienić szacowany wynik.
Za sprawą base jumpingu Steph poznała swojego drugiego męża, pochodzącego z Quebeku, Mario Richardsa, o którym mówi, że był „idealnym mężem i człowiekiem: życzliwym, skromnym, szczodrym, oddanym i ciężko pracującym”. Mario zaczął uprawiać skydiving w wieku 18 lat i był jednym z pionierów base jumpingu. Bardzo doświadczonym i respektowanym skoczkiem. Mawiało się, że sposób w jaki podchodzi do tego sportu jest „bardzo bezpieczny”. On sam nigdy nie mówił o base jumpingu jak o czymś pozbawionym ryzyka: „Oczywiście, że nie jest to bezpieczne. W końcu skaczemy z klifów”.
Mario zginął w 2013 roku we Włoszech w czasie skoku. Steph leciała jako pierwsza i nie wiedziała, co dzieje się z mężem. Podejrzewa, że wypadek miał związek z problemami z soczewkami kontaktowymi, na które dzień wcześniej Mario się uskarżał. W efekcie mógł źle oszacować odległość od skały.
Jak żyć po takiej stracie? Najpierw zrobiłam to, co zawsze w górach: wszystko co konieczne, żeby przetrwać. Ale zaczęłam sobie zdawać sprawę, że wytrzymałość i upór to nie to samo co emocjonalna sprężystość i umiejętność regeneracji. Wytrzymałość to trwanie aż przetrwa się ból, sprężystość to umiejętność odpuszczenia – upadnięcia na samo dno i odbicia się od niego wysoko, nawet wyżej niż było się wcześniej. Zaczęłam na nowo odkrywać radość, którą Mario potrafił kreować wokół siebie i którą wniósł do mojego życia. Za cel postawiłam sobie rozwinięcie u siebie elastycznej postawy, emocjonalnej sprężystości. I wiedziałam, że jeśli odpowiednio mocno się skupię na życiu i odkrywaniu na nowo powodów do szczęścia, to mi się to uda, nawet jeśli było to niemożliwe. To są lekcje wyniesione z gór i przestworzy: umiejętność skupienia, przetrwania i latania. A od Mario nauczyłam się, jak doceniać każdy jeden piękny moment życia. Jak wychodzić naprzeciw jego magii.
Co dalej?
Mam nadzieję, że spędzę resztę życia w wielu dzikich miejscach. I wiem, że nie ma niezawodnej recepty, żeby być tam bezpiecznym. To bezpieczeństwo wynika w równym stopniu ze szczęścia, jak i umiejętności czy dobrego oszacowania ryzyka. Ale doszłam do wniosku, że jedną z najważniejszych rzeczy, które możemy zrobić to… słuchać.
Wspinanie jest zdaniem Steph metaforą życia. Wspinanie jest sportem, w którym wszystko jest mierzone i kwalifikowane, co wymusza przesuwanie granic i gotowość odpowiedzi na pytanie: jak szybko, w jakim stylu, czy było to pierwsze przejście? Więc człowiek się nie tylko wspina, ale też spina: stara być bardziej, robić więcej, lepiej. Antidotum na takie programowanie nas do ciągłego podnoszenia poprzeczki jest zdaniem Steph uważność.
To coś, czemu się często oddaję. Spróbujcie spędzić kilka minut każdego dnia tylko skupiając się na dźwiękach otoczenia. Najpierw tych najbliższych, dobiegających z 3 metrów. Potem skupcie się na większym pierścieniu – dźwiękach z miejsc oddalonych o jakieś 15 metrów. A potem wsłuchujcie się w dźwięki pochodzące z bardzo daleka. Słuchajcie po kolei co dobiega z tych odległości i otwierajcie się na nie. To takie proste ćwiczenie na skupienie. Ale kiedy się je wykona, o wiele łatwiej wsłuchać się w siebie samego, w miejsce, w którym się jest, w uczucia. W życiu może się czasem wydawać, że sytuacje, których doświadczamy są bardzo skomplikowane, ale zwykle są one prostsze, a w środku znamy już odpowiedzi. Żeby je usłyszeć musimy odciąć cały ten szum. Musimy się wsłuchać.
I zadanie od Steph:
Jest tyle cudownych miejsc na świecie i tyle wspaniałych sposobów na doświadczanie życia. Zaczynam wierzyć, że rozwój nie ma związku z tym, co robimy, ale jak to robimy. Jako ludzie stoimy przed tyloma ścieżkami, którymi możemy przejść przez świat i życie, że jest to aż przytłaczające. Każdego dnia presja by dzielić nasz czas i uwagę między coraz więcej zajęć jest większa. Ale to doświadczanie świata jest najcenniejszym. Jest też jedynym zajęciem, którego efekt do nas naprawdę należy i zostaje z nami. Świat pełen jest magii. Mam nadzieję, że kiedy dzisiaj wyjdziecie z mojej prelekcji, żeby zająć się sprawami jutrzejszego dnia, znajdziecie chwilę, żeby się zatrzymać i wsłuchać w małe dźwięki, by zobaczyć piękno świata i czuć z nim więź. By się skupić.
Dla zainteresowanych polecam dwie książki Steph Davis:
„Wielkie zauroczenie czyli o miłości i grawitacji” (Galaktyka, 2007)
„Learning to Fly. A Memoir of Hanging On and Letting Go” (Touchstone, 2015)
Ale przede wszystkim Steph trzeba posłuchac na żywo i doświadczyć niesamowitej, pozytywnej energii, którą przekazuje publiczności – dlatego mam nadzieję, że to nie była jej ostatnia wizyta w Polsce!
Tekst i tłumaczenie: Jagoda Mytych
Zdjęcia: Mateusz Gątkowski oraz Przemysław Sroka (dziękuję!)