„Wyruszam pełen nadziei. Może tym razem będę miał więcej szczęścia” – pisał przed wyprawą na K2 Tadeusz Piotrowski. Wraz z Jerzym Kukuczką działali w ramach międzynarodowej wyprawy pod kierownictwem prof. dra Karla Herrligkoffera. Efektem tej współpracy jest nowa droga biegnąca środkiem południowo-wschodniej ściany K2 – dotąd niepowtórzona w całości Polish Line. Trzydzieści lat temu, dokładnie 8 lipca 1986 roku, stanęli na szczycie. 2016 rok przypomina niestety także o rocznicy górskich tragedii. Lato ‘86 na K2 pochłonęło aż trzynaście istnień. Wśród ofiar tej czarnej serii był także Tadeusz Piotrowski, który zginął podczas zejścia ze szczytu.
Przypomina o tym wydany pod koniec ubiegłego roku album „K2 1986. In memoriam Tadeusz Piotrowski” (wyd. Stapis), który ukazał się dzięki staraniom wdowy po himalaiście. Danuta Piotrowska, dla której fotografia jest pasją, z niezwykłą pieczołowitością pochyliła się nad każdym zdjęciem. Efektem jej pracy jest czarno-biały album fotograficzny.
Włożyła pani sporo pracy w ten album. Jakie są kulisy jego powstania?
Powstał pierwszy tom z zaplanowanej dziewięciotomowej serii „In memoriam”. Po śmierci Tadeusza zostałam z dwiema córkami i ogromnym archiwum, w skład którego wchodzi materiał fotograficzny, zapiski, listy i przeróżne artykuły. Fotografie, to zarówno czarno-białe odbitki pozytywowe, wywołane na papierze fotograficznym, jak i barwne diapozytywy oraz negatywy. To ja wywoływałam w ciemni diapozytywy, jak i robiłam barytowe odbitki, zatem znałam te obrazy, ich ogromny ładunek emocjonalny i nośność informacyjną. Wiedziałam, że warto je zachować. Oglądając te zdjęcia, widać, że były robione przez kogoś, kto kochał góry, pasjonował się nimi. Góry były dla Tadeusza całym życiem, choć nie zawsze miał w nich szczęście. Został w nich przecież na zawsze… Dlatego postanowiłam, że ten pozostawiony materiał zachowam dla innych.
Zainspirowało mnie pewne zdarzenie z 2015 roku. Z okazji jubileuszu zdobycia Nanga Parbat Krakowski Klub Wysokogórski planował zorganizowanie imprezy. Stwierdziłam, że przygotuję prelekcję w oparciu o zdjęcia, które mam w rodzinnym archiwum i zaprezentuję ją na tym spotkaniu. Do wydarzenia wszakże nie doszło, ale zostały mi obrobione zdjęcia. Poprosiłam jednego z uczestników wyprawy, żeby podał mi adres do rodziny Piotra Kalmusa, który zginął na Nanga Parbat w 1985 roku. Wysłałam pamiątkowe zdjęcia Piotra. Jego rodzina zareagowała bardzo pozytywnie, ogromną radością i serdecznymi podziękowaniami. Pomyślałam, że dla bliskich wspinaczy, którzy pozostali na zawsze w górach warto zachować taki materiał, bo to jedyna po nich pamiątka. Często pozostaje ona ukryta w archiwach rodzinnych innych członków wyprawy, a nie każdy do tych zdjęć dociera czy ma ochotę cokolwiek z nimi zrobić. Książka wydała mi się najlepszym środkiem przekazu. I tak to się zaczęło.
To, że album o K2 został wydany jako pierwszy wynika z faktu, iż w tym roku przypada trzydziesta rocznica wyprawy na K2, więc to najlepszy moment na wspomnieniowy zapis. Album ma duże znaczenie również dla mojej rodziny, dla moich dzieci i wnuków. Chcę, żeby wiedziały, kim był ojciec i dziadek, aby rozumiały, po co i dlaczego jeździł w góry. Ale, jak mi się wydaje, ważny będzie także dla tych ludzi gór, którzy mieli szczęście wrócić i dla ich rodzin, oraz oczywiście dla rodzin tych wspinaczy, którzy z gór nie wrócili. Z takim zamysłem powstawała ta książka.
Wszystkie fotografie są czarno-białe. To pani wybór? Bo chyba oryginalnie nie wszystkie takie były…
Rzeczywiście, nie wszystkie fotografie były czarno-białe. Tadeusz fotografował na negatywach czarno-białych i diapozytywach barwnych (Orwo Chrom). W pewnym momencie swojego życia został pierwszym bezrobotnym, nigdzie niezarejestrowanym. Wówczas nikt nie przypuszczał, że w Polsce będzie kiedyś coś takiego jak oficjalne, rejestrowane bezrobocie. Utrzymywał nas z prelekcji i pisania artykułów oraz książek. A te powyprawowe prelekcje prezentowane w odpowiednikach dzisiejszych Empików, to było uchylanie słuchaczom żelaznej kurtyny i pokazywanie tego, jak wygląda świat zakazany. Przychodziło na nie mnóstwo ludzi. I dlatego Tadeusz dużo fotografował na diapozytywach barwnych, ponieważ robił z nich później barwne prezentacje.
Pierwszym etapem obróbki pozostawionych zdjęć było ich zdigitalizowanie. Do tego potrzebny był skaner i umiejętność jego obsługi. Nie była to jakoś szczególnie trudna przeszkoda do pokonania. Ale okazuje się, że zdigitalizowane, stare zdjęcia mają różnego rodzaju zafarby (nieodpowiedni efekt kolorystyczny – przyp.), uszkodzenia mechaniczne, pyły i zabrudzenia. O ile podczas prowadzonej na żywo prezentacji takie wady mogą umknąć widzowi, ponieważ oko i mózg mają zdolność adaptacji i te uchyłki barwne pomijamy, to w książce, na wydruku, nie jest to akceptowalne i z całą pewnością nie umknie uwadze. Będzie to tylko fałszywy kolor, który należy usunąć. Niektóre zdjęcia były tak ładne, że bardzo męczyłam się z doprowadzeniem ich do stanu rzeczywistego. I niewiele to pomagało. Kiedyś, już zdesperowana, stwierdziłam, że te najciekawsze zachowam chociaż w zapisie czarno-białym. Okazało się, że to był świetny pomysł. Zdjęcie czarno-białe nabrało kontrastu, głębi, zupełnie innego wymiaru. Stało się mocniejsze, bardziej przekonujące. I podkreśliło swój archiwalny charakter.
Na zdjęciach barwnych góry często wyglądają cukierkowo. Przez te przepiękne kolory – głęboki granat nieba, biel śniegu – monumentalne, zadziwiające bryły gór oglądamy czasem jak kiczowaty obrazek. A fotografia czarno-biała jest szlachetna, niesie zupełnie inny ładunek estetyczny. Dla opracowań historycznych, sięgających po archiwalia – a takie będą książki, nad którymi mam zamiar pracować, forma wypowiedzi obrazowej wydaje mi się najtrafniejsza. Stąd wybór zdjęć czarno-białych i przerabianie fotografii barwnej na czarno-białą. Jest to coś, co trzeba przyjąć i zaakceptować oraz odpowiednio przetworzyć. Nieraz wydajność mojej pracy ograniczała się do przygotowania dwóch zdjęć na dzień.
Może wynikało to nie tylko z trudności technicznych, ale też emocjonalnego zaangażowania?
Oczywiście, że tak. Trudności techniczne to – przede wszystkim – żmudne, czasochłonne usuwanie tego, co zbędne: przebarwień, plamek i pyłków, niepotrzebnych wtrętów. A emocje związane są z powrotem do młodości, do czasów, kiedy byłam szczęśliwa, bo wszystko przeżywaliśmy razem. Ponadto, jeśli jakieś stare, zniszczone lub kiepskie zdjęcie udało się zachować, przywracając mu utraconą jakość, mojej misji towarzyszyła ogromna radość. Jeżeli tylko wierzyłam, że istnieje szansa uratowania wartościowego historycznie materiału, byłam gotowa poświęcić temu sporo czasu. Uratować, czyli usunąć wszystkie mankamenty. Podczas oglądania cudzych prezentacji bardzo często widzę, że zdjęcia nie są wyczyszczone, a wtedy aż ręka mnie świerzbi, tak bardzo chcę coś z nimi nie zrobić (śmiech). Rzeczywiście jest to także praca sentymentalna, wymagająca dużo cierpliwości. To takie fotograficzne benedyktyństwo, ale dające bardzo wiele satysfakcji.
W albumie znalazły się także fragmenty dzienników i listów Tadeusza Piotrowskiego. Lubił pisać?
Tak, Tadeusz dużo pisał. Listy, które przysyłał zawsze były bardzo obszerne. Opisywał dokładnie wszystko, co się działo na wyprawie. Wiedział, że ja się denerwuję i oczekuję tych wieści. To były zupełnie inne czasy. Dziś niewiarygodne. Napisany na wyprawie list był wręczany gońcowi, który schodził na dół, do najbliższej miejscowości, co nieraz trwało kilka dni. Potem z tej miejscowości list przekazywany był dalej, najczęściej do ambasady, aby drogą dyplomatyczną – ta była najszybsza – przesłać go do Polski. W Polsce był rozsyłany do adresatów. Trwało to bardzo długo. Myślę, że wszystkie rodziny przeżywały to podobnie jak ja. Do momentu otrzymania pierwszego listu było bezpiecznie: brak wiadomości, to były dobre wiadomości. Jak zaczęły przychodzić listy, to były to listy z pierwszych dni wyprawy, czyli również bezpiecznego czasu. A potem czekało się tylko na ten moment, kiedy media podadzą, że był atak szczytowy, że udało się zakończyć wyprawę szczęśliwie, nawet jeśli była bez sukcesu. Bo o tym, że się coś tragicznego stało, media informowały dopiero po zawiadomieniu rodziny (dopiero od 1974 roku). Mówię o tym dlatego, że był taki moment, kiedy czekając na wieści, było się spokojnym, że wszystko w górach jest w porządku. Niepokój pojawiał się, gdy nadchodził spodziewany czas ataku szczytowego. Myślę, że wszystkie żony i rodziny wiedziały, od kiedy trzeba zacząć się niepokoić.
Poza ładunkiem emocji, zamkniętym w tekstach i fotografiach, album ma także wartość merytoryczną. Dla kogoś, kto nie zna tych gór, nie widział nigdy Baltoro, będzie to okazja, żeby zrozumieć, co mamy na myśli, gdy mówimy o górach wysokich. Czy pani przy mężu też nabyła taką wiedzę?
Ja się nigdy nie wspinałam, choć czasem towarzyszyłam wyprawom, ale tylko do bazy. To nie była moja bajka. Lubiłam góry i poznałam góry właśnie „przy mężu”. Jego fascynacja stała się też moją. Karakorum i Himalaje znałam głównie z albumów. Przypominam, że żyliśmy w czasach żelaznej kurtyny, kiedy to wyjazd do NRD był już wyjazdem na Zachód. Ale praca nad tą książką zmusiła mnie do tego, żeby choć trochę poznać te wysokie góry.
Czym są góry dla zwykłego zjadacza chleba? Góra to jest kupa kamieni – w ten czy inny sposób ułożona, o takim czy innym kształcie, w tym czy innym miejscu na świecie. Ale to dalej jest tylko jakaś kupa kamieni. Dopiero, gdy góra ma nazwę, to zaczyna mieć duszę, staje się górą z imieniem. Nie powiem, że nabiera człowieczeństwa, ale zaczyna mieć w sobie to coś, co czyni ją znaczącą. Nawet w tym albumie sporo jest szczytów bezimiennych i patrzymy na nie z mniejszym zainteresowaniem. A gdy góra jest nazwana, to już chcemy się z nią zapoznać, jak z człowiekiem, którego spotykamy.
Dopóki nie poznałam Janka Kiełkowskiego i jego żony Małgosi, to nie miałam odwagi wydać tej książki. Czekałam aż ktoś mi te góry zidentyfikuje, nazwie. W spadku po Tadeuszu otrzymałam sporo kolegów himalaistów, więc prosiłam, żeby mi pomogli. Rozpoznawali niektóre szczyty, ale nie mieli pewności co do wszystkich. Często mówili, że gdy byli u stóp danego szczytu, to wyglądał on zupełnie inaczej niż na zdjęciu. Wystarczyło wszak, że spadł śnieg i góra zmieniała swe oblicze. Janusz Majer powiedział mi wtedy o Janku Kiełkowskim, który jest z wykształcenia geologiem, ale też autorem encyklopedii górskich i wielu monografii, a na dodatek był przyjacielem Tadeusza. Razem wspinali się w Tatrach. Janusz powiedział mi tak: – zwróć się do niego, on ci pomoże. Janek mieszka na stałe w Niemczech i dlatego nie miałam z nim żadnego kontaktu, nigdy się nie poznaliśmy. Dzisiaj nawiązanie znajomości jest bezproblemowe: wystarczy mail i Skype. Tak to się zaczęło. I Janek wykonał oczywiście tę niesamowitą pracę topograficzną! Jestem pełna podziwu dla jego wiedzy oraz wdzięczności za okazaną pomoc. Nikt nie zrobiłby tego tak perfekcyjnie jak on! Gdy zwrócił mi już podpisane fotki, to dopiero wtedy poczułam te góry. Dalej ich nie znam, choć niektóre już rozpoznaję. Nie będę się uczyć tych wszystkich nazw – nie oszukujmy się, już tam nie pojadę, choć bardzo bym chciała.
Dla Pani męża góry nie były nigdy tylko kupą kamieni.
Nie! Pod tym względem był jak Janek Kiełkowski. Nawet mówiliśmy, że gdyby żył, to razem pracowaliby nad wielkimi książkami o górach. Teraz oczywiście Janek tworzy je razem z Małgosią, ale gdyby Tadeusz żył, to byliby zgranym zespołem. Oczywiście musiałby być już tak stary, żeby nie móc jeździć w góry. Tadeusz też znał każdą górę. Gdy wyjeżdżał na wyprawy, był doskonale przygotowany topograficznie. Wszystkie materiały, które były dostępne, a czasem… niedostępne, miał przestudiowane. Wszystkie antykwariaty wiedziały, że mają odkładać dla niego książki górskie. Także biblioteka została mi po nim bardzo obszerna i bogata. Tadeusz góry znał. Gdy opisywał negatywy, było fajnie. Ale gdy zostawiał nieopisane, była to dla mnie terra incognita. Gdyby żył – nazwałby wszystko z głowy.
Poza Janem Kiełkowskim, który pomagał merytorycznie, w pracę nad albumem – jako autor wstępu – włączył się także Józef Nyka, czyli równie wielki znawca gór. Nie ma za to Pani tekstów, dlaczego?
Józef Nyka to także nasz przyjaciel i bardzo życzliwy człowiek. Bez zastrzeżeń zgodził się, abym wykorzystała jego tekst. Przyjęłam to z wielką radością.
Moja koncepcja była taka, żeby konsekwentnie rezygnować w albumach z komentarzy pisanych przeze mnie. We wszystkich tomach milczę. Byłoby fałszem, megalomanią, gdybym pisała o czymś, na czym się nie znam. Pozostaję przy czystych faktach opisanych przez Tadeusza. Bazuję tylko na korespondencji i artykułach, jeśli takowe o danej wyprawie zostały przez niego napisane i udało mi się do tego dotrzeć, bo tekst nie zaginął. Będą to przede wszystkim rzeczy niepublikowane. Wyjątkiem jest fragment książki Jurka Kukuczki w albumie o K2, opisujący atak szczytowy i wypadek Tadeusza, ponieważ nie miałam autorskiego zakończenia. W przypadku wyprawy na Lhotse pojawią się z kolei korespondencje, które Tadeusz wysyłał do „Literatury”. Mam ten materiał zdigitalizowany.
Jak wiadomo, po wyprawie na Lhotse rozpętała się burza…Analogiczne sytuacje zdarzają się i w dzisiejszych czasach. Konsekwencje były takie, a nie inne. Ci, którzy się tym interesowali, wiedzą jak to oceniać; ci, którzy nie mają ochoty zmienić zdania, nie muszą tego robić. Ja nie będę niczego sugerować. Niech każdy wyrobi sobie własne zdanie.
Album to w ogóle jest taki typ publikacji, w którym każdy może znaleźć dla siebie coś innego. Czego możemy się spodziewać w najbliższym czasie?
W tej chwili kończę, i niedługo oddam do wydawnictwa, „Lhotse 1974”, a później „Nanga Parbat 1982” i „1985”, o której wspominałam wcześniej w kontekście prawie już gotowych zdjęć. W „Lhotse” chciałabym przemycić trochę własnych fotografii z Nepalu. Będzie to cząstka mojej twórczości, którą można by nazwać „Dzieci Nepalu”. Maluchy, szkraby – to mój konik fotograficzny i jak się uda, to „wcisnę” coś z tego do książki.
Urząd Miasta Szczecin, w ramach małych dotacji, dofinansował tę pozycję. Dzięki jego wsparciu, oraz dzięki temu, że wydawnictwo Stapis dopłaciło pozostałą część należności, pozostały mi środki na wydanie pozycji o Lhotse. Nie będę udawać, że stać mnie na realizację tak ambitnego projektu, jakim jest wydanie serii albumów ze stypendium państwowego, czyli emerytury. Najważniejsze, że pierwszy album już jest. Oby i na kolejne znaleźli się sponsorzy gotowi, w zamian za umieszczenie reklamy na okładce, wyłożyć własne środki finansowe.
Dziękuję za rozmowę i będę trzymać kciuki, żeby tak się stało!
Rozmawiała: Jagoda Mytych
Pomogła: Karolina Smyk
Za udostępnienie zdjęć dziękuję Danucie Piotrowskiej, wydawnictwu Stapis oraz Wojtkowi Kukuczce. Przy okazji nie omieszkajcie odwiedzić też strony jerzykukuczka.pl.
Świetny wpis 🙂