Wojtek Kurtyka „Chiński maharadża” – dwie recenzje

ch-m-oklNie znam osoby, na której nazwisko autora tej książki nie robiłoby wrażenia. Wojtek Kurtyka. W środowisku górskim człowiek-legenda. Ale wielkie oczekiwania prowadzą czasem do wielkich rozczarowań. O ile wygodniej byłoby tę książkę przeczytać, ale nie robić tego publicznie, czyli przeczytać i o niej nie mówić, zachować wszystko dla siebie. Wolność recenzencka do komentowania i oceniania książek górskich jakoś dziwnie odkształcała się w tym przypadku w stronę zniewolenia, ponieważ przyszło recenzować „literackie wydarzenie górskie”, jakich dawno nie było i – na co zwraca uwagę Mateusz – o dotąd niespotykanym marketingu. Ale na takie biadolenie szacowny autor nie zasłużył, dlatego trzeba znaleźć sposób na „Chińskiego maharadżę”. A ponieważ im dłużej się ociągałam z pisaniem, tym częściej mi tę książkę na chwilę „wyrywano”, więc doczekaliśmy się nie jednej, a dwóch recenzji.

„Chiński maharadża” – powab krawędzi

Na początku książki dostajemy klucz, z którym trzeba przejść do końca lektury i to bez pewności, że jakieś drzwidzem otwiera. Spotkanie z Dżemem. „(…) mrocznym, zagęszczonym w przestrzeni stworem. Coś jakby żywy wewnętrznie cień lub plazma, albo powiedzmy jeszcze piękniej: jak rozpostarty w przestrzeni dżem”. Choć figura ta wywołuje w narratorze przerażenie, jednocześnie budzi też zupełnie inny odruch – nakaz przeciwstawiania się paraliżowi, próbę zdemaskowania Dżemu, sprzeciw wobec własnego strachu. „Któż by przypuszczał, że prawdziwym zagrożeniem, które poprzez ten koszmar wkraczało w moje życie, wcale nie był Dżem. Tym, co trwale mnie zmieniło, od czego wkrótce nie miałem odwrotu, był właśnie rodzący się odruch sprzeciwu wobec własnego strachu. Wiedziony nim, wkrótce wykształciłem w sobie natrętny przymus wewnętrzny. Ilekroć w moim życiu pojawiał się lęk, zawsze podejmowałem wyzwanie i próbowałem mu się przeciwstawić”. Heroiczne kroczki w stronę Dżemu mogły być zdaniem narratora pierwszą wspinaczką, która w przyszłości zawiedzie go na krawędź. Ale zanim to nastąpi dowiemy się trochę więcej o nim i jego otoczeniu.

Książka zawiera barwne opisy środowiska wspinaczkowego gminy Podgórze tzw. wyznawców, czyli wspinaczy, dla których kontakt z górami jest rodzajem kultu. To zwykle osobniki „uderzająco chude”, o palcach ruchliwych, żyjących jakby własnym życiem i chętnie wczepiających się w krawędzie i szpary, dłoniach, które za sprawą pogrubionych stawów przypominają drapieżne szpony i nieobecnym spojrzeniu, które wypatruje czegoś nieokreślonego. Do tej, przewodzonej przez uduchowionego, ale i zblazowanego intelektualnie, Cadyka Pitełe, sekty zalicza się również narrator. Dynamika życia gminy dyktowana jest przez rywalizację Cadyka z Padre Miau, innym wpływowym wspinaczem – reprezentantem myśli pragmatycznej.

W gminie Podgórze ciągle świeża była pamięć niezwykłego wyczynu Cadyka. Po morderczym treningu i dramatycznych zmaganiach przeszedł w Bramie Bolecho, na Turni Pokutników, Chińskiego Maharadżę. Wyczyn ten otwierał w tamtych czasach, nowy, wyższy stopień trudności wspinaczkowych oznaczonych cyfrą sześć-pięć (VI.5). Cyfra VI.5 stała się obsesją Cadyka. Do jego czasów wydawało się, że kres ludzkich możliwości wyznaczał stopień sześć-cztery (VI.4). Maharadża – tak drogę w skrócie nazywali wyznawcy – zrodził się z konfrontacji starego z nowym„.

Wiemy już też, że tak zrodziła się tytułowa obsesja bohatera książki.

Bardzo podoba mi się sposób, w jaki w książce zobrazowany jest schyłek pewnej epoki – jeszcze trwającego, ale już schodzącego niczym tapeta ze ściany, PRLu. Zwykle są to opisy pustej, statecznej potęgi, o nieodgadnionej przyszłości, pozbawionej sił witalnych, ale darzonej przez autora i sentymentem: „W tej ciszy Polska Rzeczpospolita Ludowa trwała jak sfinks”. Dlaczego więc PRL nie mógł przetrwać? Nie z powodu papieża Polaka ani elektryka Wałęsy, ale właśnie braku twórczej mocy, tętniącej energii, życiowej Krea. A czym jest ta ostatnia, to już trzeba przeczytać u Wojtka Kurtyki, ponieważ pojawia się na każdej stronie, a być może była i impulsem do napisania „Chińskiego maharadży”.

PRL i transformacja zaprowadziły autora do Indii, krainy Niebo-Piekło, skąd sprowadzał towary, głównie sukienki („Jeden z modeli jest piękny jak Turnia Trango”). Odpowiedni ich zapas pozwoliłby firmie prosperować, a narratorowi „spokojnie” trenować przed przejściem na żywca drogi Chiński Maharadża i – być może – rozprawieniem się tym samym z Dżemem. „Ale żadna ścieżka wiodąca do Dżemu nie biegnie prosto”. Oprócz problemów natury biznesowo-finansowej musiał on też zaleźć równowagę między „korbą a torbą”, czyli siłą i masą ciała. Do tego dochodzi problem z cyfrą, „suką cyfrą”, która jest „rydwanem szczurów” – skojarzenia z korporacyjnym wyścigiem szczurów jak najbardziej na miejscu: „(…) opętanie cyfrą. Dopada każdą szlachetną dyscyplinę: poezję, muzykę i trud naukowca. Cyfra jest podstępną alfonsicą, która w zamian za miłość naszego życia podsuwa ponętną kurwę – sławę”.

„Chiński Maharadża” jest książką pod wieloma względami wymagającą, choć czyta się ją naprawdę łatwo i szybko – i nic na te oksymorony nie poradzę. Na tyle łatwo, szybko i wymagająco, że można się zapętlić w powtórnych lekturach! Na pewno dobrze jest mieć elementarne doświadczenie we wspinaniu – choć raz poczuć skałę. To, co absolutnie wkręci czytelników-wspinaczy, stanowić może trudną do przejścia barierę dla nie wspinających się i na nic tu empatia, ponieważ „wspinanie, niestety, nie rozgrywa się w serdecznej przestrzeni miłości bliźniego, lecz w samotnej przestrzeni poszukiwania własnej godności”.

Mam też pewien problem z Dżemem – w książce określa zjawisko przerażające, ale jako sama nazwa przywołuje raczej wesołość, trochę jak ektoplazma z kultowych „Pogromców Duchów” („Ghostbusters”). Na tym być może polega przewrotność autora, który nie trzyma się kurczowo patetycznego słownictwa (a bardzo się obawiałam, że właśnie patetyczny ton może go jako pisarza zgubić). Przypomnijmy, jak na łamach książki krytykował Witkacego, wytykając, że w pewnych opisach „brakowało stylu i spontanicznej radości. Doprawdy jakieś smutne partactwo”. Tu spontaniczności jest dużo i chociaż książka wygląda na starannie przemyślaną i przepracowaną, miejscami czuć jeszcze „posmak żywcowania”.

Nie czytałam zbyt wielu książek z tego gatunku, więc jak dla mnie to pierwsza, postmodernistyczna powieść górska! Z wejściem na stałe do kanonu literatury górskiej nie będzie miała problemu i warto przeczytać ją razy dwa. Pierwszy, żeby odkryć, co się finalnie stało na Chińskim Maharadży (na wypadek gdyby komuś faktycznie udzielił się tak reklamowany nastrój thrillera). Drugi, już mniej nerwowo, dla cytatów o naturze wspinania i życia. Jak ten: „Panowanie nad myślami to wielka umiejętność. Uspokojenie myśli to prawdziwa sztuka. Unicestwienie myśli to mistrzostwo (…) w zdolności zachowania prawdziwego spokoju w obliczu ostatecznego zagrożenia jest coś ponadludzkiego. Takie chwile mają smak wyzwolenia. Zaznanie ich robi w życiu różnicę”. Polecam! Jagoda Mytych

 

 „Chiński Maharadża” – polot i odlot

W zeszły weekend wpadł w moje ręce „Chiński maharadża” Wojciecha Kurtyki. Mimo całej sterty nieprzeczytanych książek czyhających koło łóżka, ta trafiła na wierzch stosu z dwóch prozaicznych powodów – Jagoda, która łaskawie mi ją użyczyła, dała mi kilka dni na lekturę; oraz to, że pierwszej książki Kurtyki po prostu nie wypada nie znać, no bo o czym będę z „wyznawcami” rozmawiać?

Wojciech Kurtyka dozuje się nam tajemniczo i w małych dawkach. Rzadko udziela wywiadów. Odnosi się wrażenie, że więcej się o nim wspomina w specjalistycznej prasie zagranicznej niż w Polsce. Jest jak jego wspinaczki – nieuchwytny, nienarzucający się szerszej publiczności, stara się pozostawać poza rywalizacją. Nie ulegnę chyba przesadzie jeśli napiszę, że może on milczeć już do końca życia, swoimi osiągnięciami sportowymi postawił już pomnik, który przetrwa niejedną burzę. Tym bardziej ciekawy byłem tego, jaka będzie jego pierwsza książka.

ch-m2

Od razu przyznać muszę, że nie zawiodłem się na tej pozycji. Zostałem przez Kurtykę kupiony. Nie jest to jednak tradycyjna górska książka, a jej prezentacja na ostatniej stronie okładki: „psychologiczny thriller górski” jest dość rozpaczliwą próbą zawarcia w jednym chwytliwym haśle jej zawartości. Po przeczytaniu tej zapowiedzi zrobiło mi się słabo, na szczęście kategoryzacja dokonana przez wydawnictwo nie bardzo ma się do rzeczywistości, za co trudno mieć zresztą pretensję, bo… no właśnie i tu czas napisać kilka słów o samej książce.

Autor nie traktuje nas ulgowo. Jeśli drogi czytelniku, słyszałeś o kurtykańskiej Ścieżce Góry, jeśli wiesz co nieco o mistycznym podejściu Wojciecha Kurtyki do życia i jego pasji – otrzymasz to, czego możesz się spodziewać. Od pierwszej strony trafiasz w sidła plazmy, gekona, Magicznej Pompy, Krei. Masz dosłownie kilka chwil, by się do tego nowego świata przyzwyczaić i dostosować, bo inaczej będziesz jak wspinacz przygotowany na lodospady, a próbujący łoić w skałkach w sierpniu – nie że się nie da, ale nie osiągniesz stanu flow. Dżem, Cyfra, Wielka Miotła – mogą cię zamęczyć.

Na szczęście autor nie utrudnia nam wejścia w swój świat. Książka jest pełna polotu (i odlotu). Wojciech Kurtyka często puszcza oko do swoich wschodnich fascynacji, przemyka zwinnie między gminą Zabierzów, a bulgoczącym skwarem Delhi. Wiele razy szczerze śmiałem się podczas lektury z pełnych humoru uwag co zastanej rzeczywistości. Opowieść, mimo iż tylko od czasu do czasu zahacza o obiektywny świat, pokazuje, iż autor nie jest oderwanym od życia mnichem, ale inteligentnym człowiekiem pragnącym odnaleźć swoją Drogę.

Wielopłaszczyznowa konstrukcja książki pozwala wejść w świat Kurtyki zarówno osobie nie mającej nic wspólnego ze wspinaczką, jak i dobrze bawić się tym, którzy uczestniczyli we wspinaczkowym ruchu Nowej Fali i być może brali udział w opisanych wydarzeniach. Przez karty książki przewinie się i Rico Malczyk, który to „ochrzcił” „Chińskiego Maharadżę”, poznać możemy też Piotra Korczaka „Szalonego”. Dostajemy sprawnie skonstruowany obraz światka podkrakowskich skałek u początków ery kapitalizmu, w który wplecione są wątki z prywatnego życia autora, a także – co może być najcenniejsze dla „wyznawców” – Kurtyka uchyla rąbka tajemnicy swoich treningów. Książka ta stać się może motywacją dla każdego, kto traktuje wspinanie poważnie.

Autor od początku tworzy własny świat i trzyma się go do samego końca, definiuje najpierw pewne osoby, zjawiska, odwołując się do nich w dalszej części książki. By dobrze się bawić przy lekturze, grać trzeba jego kartami, łączyć rozrzucone po tekście drobiazgi, powiązania, kupić język w jakim została napisana. Kurtyka daje wyraz swojej elokwencji to nawiązując do twórczości Lema, to do Goethego i „Króla Olch”. Często sam szczerze naśmiewa się z przeróżnych mistycznych chwytów, bożków….a naśmiewa się w sposób daleki od poprawności politycznej 😉 Najważniejszy jest cel – górski cel.

„Chiński maharadża” nie jest typową książką górską, można by ją raczej określić jako książkę skałkową, gdyż nie zahacza o wysokie góry, a koncentruje się na podwórku autora – podkrakowskiej Dolinie Bolechowickiej. Autor nie sięga do swoich wielkich himalajskich zdobyczy, skupia się na osiągnięciu, które nie trafiłoby dziś być może na pierwsze strony dzienników, ale dla niego zdaje się być jednym z ważniejszych. Tworząc książkę w ten sposób daje prztyczka w nos współczesnemu światu newsów i Cyfry.

„Chiński maharadża” pokazuje Wojciecha Kurtykę bardziej jako sportowca, niż wspinacza, który po prostu chce złoić jakąś górę. Na kartach książki udokumentowane są trudy najwyższej klasy wyczynowca, który nie walczy już o to, by jego ciało było najsprawniejsze, ale o to, by duch nadążył za ciałem, by psychika wspinała się na równi z mięśniami. To książka o budowaniu psyche, o tym jak ważny jest trening mentalny, jak ważny jest idealny stan równowagi, gdy działa się na granicy ludzkich możliwości. Wydaje się, że mistrzowie olimpijscy, odnaleźć będą mogli w tej książce więcej analogii do swojego codziennego znoju i treningu, niż mogłoby im się wydawać, po zaszufladkowaniu autora jako człowieka gór.

Nie ukrywam, że Pan Wojciech sprawił mi dużą frajdę swoją opowieścią, teraz z wielką nadzieją czekać będę, aż Zwierz przemówi po raz kolejny, może o mojej niegasnącej górskiej fascynacji – świetlistej ścianie Gasherbrum IV? Mam nadzieję, że nie była to ostatnia książka Kurtyki, gdyż mimo przekroczenia pięćdziesiątki już dawno temu, nie wpadł jeszcze chyba w bezwarunkowe panowanie jakubkowych trzech przykazań! Mateusz Gątkowski


Tagi:

Dołącz do dyskusji!

  1. Jurek napisał(a):

    Mam ten zaszczyt , że spotkałem Wojtka kilka razy na Skałkach Twardowskiego. Raz asekurowałem go nawet na „Problemówce” ‚ Już wtedy, ok. 1970 roku było widać, że to niezwykły człowiek. Spotykało się tam wtedy Ryska Malczyka, Wojtka Myszkowskiego, Witka Sas-Nowosielskiego, Zbyszka Dudraka , Edka Tarasiewicza . . . Książka dla mnie świetna ; pozwala zrozumieć jeszcze lepiej Wojtka

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>