Artur Hajzer „Atak rozpaczy” – wielokrotny egzamin na himalajskie prawo jazdy

atak_rozpaczy_okladkaOficjalnie nie pozwalam wam iść wyżej. Masz dwadzieścia jeden lat szczeniaku. Nie wiesz, jeszcze, jak to się może skończyć” – tak w 1983 roku na Tirich Mir Ryszard Warecki „objechał” Artura Hajzera, który dalej pisze, że nawet taka „świnia” jak kierownik wie, że w górach w zasadzie niczego i nikomu zakazać nie wolno. Dziś Hajzer sam jest kierownikiem i prowadząc program Polski Himalaizm Zimowy przyznaje, że zakazywanie nie jest mu już zupełnie obce.

Jaki Artur Hajzer i ta garstka polskich himalaistów, która nie odeszła wraz ze złotą erą polskiego himalaizmu, jest dzisiaj to wiem ze spotkań i prelekcji, jacy byli wtedy chcę się dowiedzieć ze wznowionego właśnie „Ataku rozpaczy”, o którym Artur Hajzer powiedział, że „jest zbiorem spostrzeżeń z wypraw wysokogórskich z lat 1980-88”.

Autor z charakterystycznym dla siebie ironicznym poczuciem humoru próbował mnie do tej lektury zniechęcić:

atak-staryTo książka napisania 25 lat temu, którą nie za bardzo znam. Próbowałem ją parę razy przeczytać i ogarniało mnie uczucie wielkiego zażenowania i wstydu (śmiech). Przy drugim wydaniu nie zmieniłem ani jednej literki. Taka jaka powstała taka jest – jest śladem jakiegoś czasu i stanu mojej świadomości sprzed dwudziestu paru lat, pod którą bym się dzisiaj nie podpisał. Byłem młodym chłopakiem, język literacki miałem trochę kiepskawy, w dodatku grzązł w różnych zakamarkach, więc żadnej konsekwencji w tej książce nie ma; jest poskładana z różnych dziwacznych cegiełek i przemyśleń. Wyszło jak wyszło. Bardzo kiepsko się sprzedawało pierwsze wydanie, ale co mogę powiedzieć na zachętę – po wyczerpaniu się nakładu stała się białym krukiem, cena na allegro dochodziła do 150 złotych, więc obecna cena jest bardzo atrakcyjna.

Powtórzenie tych słów, czyli jeszcze więcej kokieterii, znaleźć można we wstępie książki. Autor przyznaje się tam jednak, że po latach sam się w opis własnych przygód i refleksji wciągnął.

Tymczasem opis może być jedną z trudności, która pojawi się w zetknięciu z lekturą. Nie ma tu linearnej narracji, nie ma porządku chronologicznego. To książka pisana w pewnym sensie hipertekstem i tylko kolorowe odniesienia u góry strony pomogą amatorom porządku się w niej odnaleźć.

Po pewnym czasie wyłania się z niej jednak inny porządek – porządek doświadczeń. Wyraźnie widać, że pewne przemyślenia wyrastają, z czegoś, co wydarzyło się na wyprawie wcześniejszej. Może być też tak, że późniejsze wyprawy przywołują na myśl sytuacje z wypraw wcześniejszych. I wtedy już nie dziwi, że „rozdział” (formalnie książka pozbawiona jest rozdziałów) o początkach Artura Hajzera w Harcerskim Klubie Taternickim pojawia się bliżej posłowia niż przedmowy. „Pisząc ją, chciałem uniknąć linearnej, autobiograficznej, nudnej i stanardowej fabuły. Myślałem wtedy, że mi si się udało, i że to będzie COŚ dla czytelnika, okazało się jednak, że nie bardzo. Miało być wielkie BUM, a wyszło zdaje się małe PYK”  – tłumaczył autor, którego książka na szansę na drugą młodość – zwłaszcza, że jest w niej coś uniwersalnego. Przesłanie, że nawet przeglądając pokaźne archiwa swoich górskich dokonań żaden himalaista nie będzie nigdy w górach wysokich zbyt doświadczony. To nie jest zapis samych sukcesów, raczej wielu możliwych górskich rozstrzygnięć.

atak2Ale żeby nie robić z Artura Hajzera górskiego Everymana napiszę trochę o sprawach dla niego charakterystycznych. Wspomniałam, że to lektura trochę chaotyczna. W stylu wykładu, z którego nie sposób zrobić jakichś sensownych notatek, ale też nie będzie się miało prowadzącemu za złe jeśli przedłuży go jeszcze na przerwę, a nawet następną godzinę. I narracja i język to coś, co wyróżnia Artura Hajzera. Pokuszę się nawet o nieoficjalne stwierdzenie, że jeśli w polskim środowisku górskim są jacyś styliści języka, to są nimi Janusz Onyszkiewicz z piękną, szlachecką polszczyzną i Artur Hajzer z językiem żywym, pełnym poczucia humoru, ale i lekkiej ironii – ta ostatnia często wymierzona jest w samego siebie.

W „Ataku rozpaczy” poznajemy Artura „Słonia” Hajzera, który dopiero toruje sobie drogę do czołówki polskich himalaistów i czasem musi grać według z góry narzuconych zasad pierwszeństwa. Sam zresztą nazywa swój debiut himalajskim prawem jazdy i przez te 250 stron pozostaje bardzo pokorny, jakby wciąż w cieniu jak nie starszych kolegów, to imponujących szczytów. Empatyczny czytelnik będzie mocno trzymał kciuki, bo pierwszy ośmiotysięcznik nie przychodzi wcale tak łatwo, pierwsze wyprawowe przyjaźnie tracą na znaczeniu pod wpływem ambicji i indywidualnych celów. Ale Słoń jest skuteczny i odrabia swoje lekcje aż w końcu staje się równym wśród najlepszych, wspinając się m.in. z Jerzym Kukuczką i Krzysztofem Wielickim – i przede wszystkim staje na szczytach.

atak3

I rzecz najciekawsza moim zdaniem (wbrew temu, że autor uważa, że wszyscy sięgają po tę książkę, aby zapoznać się z opisem Wojtka Kurtyki – oczywiście to też, ale nie tylko to) – z opisu poszczególnych wypraw czy życia w bazie, wyłuskać można socjologiczne perełki dotyczące tzw. środowiska w latach 80.

Środowisko alpinistyczne jest niepowtarzalnym konglomeratem przedstawicieli wszystkich profesji, ludzi bardzo różnych, którzy potrafią jednak znaleźć wspólny język. Profesor szanuje górnika, a górnik studenta i na odwrót. Wydaje się, że wśród alpinistów nie ma podziałów, a przynależność do określonej grupy zawodowej nie jest żadnym kryterium. Jednak przyglądając się im uważniej, można dostrzec, że jakby niezależnie od swojej otwartości na ludzi różnią się między sobą, podzieleni są na specyficzne podgrupy. Najłatwiej wyróżnić dwie, różniące się ideologią: elitę i cyganerię. Znajduje się ona na krańcach osi różnych postaw, jak dwa bieguny.

W skład elity wchodzą przede wszystkim himalaiści. Obnoszą się ze sławą, którą łatwo jest im zdobyć, bo Himalaje wciąż wydają się wszystkim najtrudniejsze, Im lepiej posługują się językami obcymi, maszyną do pisania, im lepiej orientują się w gmatwaninie przepisów, im więcej mają kontaktów i przetartych urzędowych ścieżek, tym większy rozgłos i rangę zdobywają ich spektakularne, na pewno niełatwe wspinaczki i osiągnięcia. Aby utrzymać się na fali, doprowadzają do tego, że Nepal i Pakistan stają się ich drugim domem. Spędzają tam większą część roku. Chcą często wyjeżdżać, starają się  żyć z tego, co robią. W warunkach niekomercyjnego rynku nie jest to łatwe, dlatego też jeszcze niedawno elita w takim kształcie w Polsce nie istniała. Teraz jej przedstawicieli można rozpoznać po lepszym, kolorowym, zachodnim sprzęcie i odzieży.

Liczniejsza jest grupa druga – cyganeria. „Cyganie” na widok sprzętu słabną, programowo odcinają się od wszelkiej papierkowej roboty i w ogóle wszystko olewają. Do życia wystarcza im minimum socjalne, sprzęt i skała. Trudności finansowe zmuszają ich do działania w górach najłatwiej dostępnych: w Tatrach, rzadziej w Alpach; w tej kategorii alpinistycznej potrafią być bardzo dobrzy. Co więcej charakteryzuje ich totalna bezinteresowność. To ostatni Mohikanie taternictwa takiego, jakiego nauczyli nas Chmielewski, Stanisławski, Groński. Jeszcze tylko „emeryci” i Himalajskie Dziadki nie dbają o sprawy materialne, choć często zajmują oni wysokie stanowiska i potrafią być sprawnymi organizatorami (…) Czasami zdarzy się, że któryś z „cyganów” uprze się,żeby pojechać w Himalaje. Niechęć do organizacyjnego wysiłku zmusza go wtedy do wiszenia wysoko na linie, w oparach farb, lakierów rozpuszczalników, co nadal jest najpewniejszym, choć męczącym sposobem na zdobycie niezbędnych funduszy.

Artur Hajzer opisuje też dylematy moralne związane z kontynuowaniem wyprawy po śmierci jednego z jej uczestników (w 1985 roku na Lhotse zginął Rafał Chołda). Jak zauważa jego wyprawa, a dokładnie wyprawa kierowana przez Janusza Majera, stanęła w 1985 roku trochę przed innymi dylematami niż często przywoływana w podobnym kontekście wyprawa Andrzeja Zawady na Kunyang Chhich, na której zginął Jan Franczuk. Była to pierwsza powojenna wyprawa, na której zdarzył się śmiertelny wypadek.

„Czy wolno nostatni-atakam rezygnować z dalszego atakowania szczytu?… Po trzydziestu dwóch latach od zdobycia Nanda Devi East znowu pojawiła się przed Polakami szansa zwycięstwa, jeśli ją zmarnujemy, może nie powtórzyć się już więcej. Nas wybrano i nam powierzono wykorzystanie tej szansy. Udział w wyprawie tej miary przestaje być tylko osobistą sprawą uczestnika, jest zobowiązaniem społecznym, zmuszającym do najwyższego wysiłku i rezygnowania z własnych aspiracji, do podporządkowania swoich uczuć i odruchów wspólnemu celowi” – czytamy w przytoczonym przez Artura Hajzera fragmencie książki „Ostatni atak na Kunyang Chhish”. Decyzja o kontynuowaniu akcji była precedensowa i dzięki autorytetowi Lidera, ułatwiła w przyszłości rozstrzyganie podobnych wątpliwości.

Jednak ponad dekadę później nie można już mówić o marnowaniu jedynej szansy, a tym bardziej o społecznym zobowiązaniu, ponieważ wyprawy zaczęły się finansować same. „Po pierwsze, zastanawialiśmy się nad tym, czy wolno nam się jeszcze wspinać, a nie nad tym, czy wolno nam rezygnować. Po drugie, wiedzieliśmy, że szansa atakowania celu na pewno będzie mogła się powtórzyć i co najważniejsze czuliśmy, że to, czy pójdziemy wyżej, jest tylko naszą osobistą sprawą. Nie byliśmy w takim stopniu jak wyprawa Zawady obciążeni społecznym zobowiązaniem, w 90 proc. bowiem sfinansowaliśmy wyprawę ze środków osobiście wypracowanych na robotach wysokościowych. Decyzja była więc, wydaje się, trudniejsza”.

Ciekawe jest też pojęcie mitu w alpinizmie. I tu do głosu dochodzi chyba Artur Hajzer-kulturoznawca.

Mit rozumiany jako przeszłość, która nigdy nie była teraźniejszością, z dużym powodzeniem funkcjonuje w światku alpinistycznym, gdzie znalazł wielu nowych twórców i wyznawców. Każdy wspinacz podczas całej swojej kariery ma do czynienia z mitem . Jego źródłem są mrożące krew w żyłach schroniskowe opowieści superłojarzy i nasz kochana literatura górska, której autorzy prześcigają się w pomysłach na zastraszenie czytelnika. Piszą tak, aby nikt nie miał ochoty wspinać się tam, gdzie on i już byli, bo mogłoby się okazać, że nie są wcale tacy wspaniali. Zresztą ja też tak robię i mam nadzieję, że mi się to udaje.

Z jednym mitem się jednak kierownik programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015 szczerze rozprawił na łamach tej książki. Przyznał się, jak to się stało, że „Hajzer, ciężki i tłusty” pokonał mistrzów skały w Rzędkowicach…

Bardzo zgrabnie Artur Hajzer przeniósł też na papier świat przeżyć wewnętrznych himalaistów – porządkując go i wyjaśniając „fachową” terminologię niektórych stanów.

Na początku ekspedycji jesteśmy z reguły wypełnieni informacjami, które wprowadza do pamięci nasza ambicja. Są to radosne obrazy sukcesu i powodzenia, które są najbardziej kolorowe wtedy, gdy przed wyjazdem siedzimy jeszcze w wygodnym fotelu i rozmawiamy o ścianie, górze, wierzchołku, odległych o 8000 kilometrów. Kolory zaczynają szarzeć, gdy wsiadamy do samolotu, kiedy wiadomo już, że klamka zapadła i ze wspinaczkowym problemem trzeba się będzie zmierzyć naprawdę. Od tej pory zaczyna się nieubłagany proces: informacje ambicjonalne wypierane są przez cegiełki strachu. Dlatego też naturalną skłonnością jest ładowanie się obrazami sukcesu i waleczności jeszcze przed wyjazdem tak, aby nasz „komputer” przeciążony był żądzą zwycięstwa. Taki proces alpiniści nazywają buzowaniem. Polega on na totalnym, bezpardonowym odgrażaniu się („Ja tej górze pokażę!”), przechwalaniu się, wypisywaniu bohaterskich tekstów w przeróżnych artykułach i w książkach. Buzowaniu dobrze służy też systematyczny trening lekkoatletyczny i siłowy. Utwierdza on w przekonaniu, że jest się świetnie przygotowanymi, góra tym bardziej nie będzie miała żadnych szans. Jednak sama kondycja nie na wiele się zdaje, szczególnie wtedy, gdy pojemność (czyli odporność) emocjonalna komputera osobistego jest ograniczona.

Podobny opis posiada Proces kumulacji strachu.

Kolejną kwestią, która może wciąż pozostaje aktualna jest kwalifikowanie stylu himalajskich dokonań. To za czasów i na oczach Artura Hajzera rozwinął się w górach najwyższych styl alpejski, do którego z miejsca zaczęli aspirować wszyscy młodzi i a starsi chcąc nie chcąc musieli się przekonać. W „Ataku rozpaczy” autor otwiera przed czytelnikiem szufladki „styl klasyczny” i „styl alpejski”, ale głównie po to, by wprowadzić go w dziedzinę jeszcze inną – „styl kombinowany”, którego głównym wyznacznikiem jest według Hajzera zdrowy rozsądek.

Styl kombinowany ma pogodzić szybkość z wymogami bezpieczeństwa. Oczywiście nie jest powiedziane, że to cudowny sposób na to, aby nie było wypadków. Wydaje się jednak, że jest dobrym środkiem na to, aby z himalajskiej wspinaczki satysfakcję mogli czerpać wszyscy, a nie tylko wąska grupa alpejczyków. Styl kombinowany za każdym razem może być  inny, nie trzyma się żadnej ortodoksji, żadnych sztucznych reguł. Człowiek sam, na gorąco decyduje i działa w taki sposób, na jaki go stać i na jaki ma ochotę. Moim zdaniem o stylu wejścia można powiedzieć, że jest dobry tylko wtedy, gdy taktyka działania, pozbawionych ryzykownych szarży, dobrana została tak, iż w danym terenie wspinacze nie muszą przekraczać w walce o szczyt granicy wytrzymałości…

Przekombinowana jest za to moim  zdaniem okładka powstała z nałożenia dwóch zdjęć.

atak-duzaCelowo nie streszczam konkretnych wypraw – niech sobie te chronologiczne puzzle czytelnik sam ułoży. Ja miałam wrażenie, że większość tej książki rozgrywa się na Lhotse i te „rozmowy z duchami”, o których Artur Hajzer mówił po powrocie z tegorocznej wyprawy unifikacyjnej programu PHZ nabrały nowego wymiaru. Zresztą co najmniej na kilka znanych w niektórych środowiskach postaci można po tej książce spojrzeć trochę inaczej.

Jeśli chcecie się dowiedzieć, co oznacza w Himalajach „jeżdżenie po trawnikach”, kim są „Himalajskie Dziadki”, jak Jurek Kukuczka zareagował na wiadomość o zdobyciu przez Reinhold Messnera Korony Himalajów i dlaczego nosił pseudonim Major Golonko oraz czym właściwie jest tytułowy „atak rozpaczy” – lekturę bardzo polecam, a autora trzymam za słowo: „Spora liczba wypraw, przeżyć, przygód, doświadczeń i zrębów mojej górskiej filozofii ciągle czeka na opisanie i przypomnienie i wydaje mi się, że wraz z upływem czasu szanse na ich opisanie rosną, bo i pióro jakby lepsze i dystans zdrowszy”.

 


Tagi:

komentarze 2

  1. Janusz pisze:

    Piekna ksiazka, za stare wydanie zaplacilem majatek – ale nowe kupilem tez, szkoda ze nie wystarczylo mi czasu na prosbe o autograf!

  2. Roman Gołędowski pisze:

    tych którzy jeszcze tej książki nie mają, zapraszam na nasze stoisko na Krakowskich Targach Książki – (24-27.10). W ubiegłym roku Artur nie zdążył na jej promocję z wyprawy na Lhotse, w tym roku też go zabraknie….

Skomentuj Roman Gołędowski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>