Wojciech Kuczok „Poza światłem”: reisefieber i jaskinie

„Są jednak u nas góry podziemne, o których nie śniło się filozofom” – pisze w „Poza światłem” Wojciech Kuczok. Zapamiętałam ten cytat inaczej, tak jakby mówił o „podziemnych górach w nas”. Bo speleologia wydaje mi się o wiele bardziej intymnym przeżyciem niż chodzenie po górach czy wspinaczka. Jedno jest pewne – o jaskiniach, czyli tych podziemnych górach, pisze się bardzo niewiele, a jeśli bierze się za to pisarz z osiągnięciami, który jest jednocześnie speleologiem z osiągnięciami, to tym większa pokusa, żeby się w tę książkę zagłębić.

Muszę jednak ostrzec, że nie jest to książka z gruntu gruntowa, czyli nie zaczyna się od zejścia pod powierzchnię. Więcej niż połowa to „akcja powierzchniowa”, czyli wędrówki Wojtka Kuczoka po polskich miastach i miasteczkach. Są sceny i opisy w oczywisty sposób polskie: „Pociągi w Polsce dzielą się na osobowe i niespieszne, oba rodzaje jeżdżą tak samo, tylko pasażerowie w niespiesznym mają więcej pretensji; kiedy niespieszne zwalniają, ci w osobowych są bardziej pogodzeni”.

Są krótkie relacje z wizyt w najdziwniejszych muzeach: „Im bardziej zapyziała mieścina, tym bardziej dziwne ma zbiory w muzeum. W Śremie natknąłem się na największą kolekcję kusz, w Gwizdałach na muzeum gwizdków”. Jest też solidny przewodnik po kulturalnym Berlinie. Są przechadzki z pisarzem „zaliczającym” kolejne istotne historycznie i humanistycznie landmarki Poczdamu. I tak aż do strony 78, która jest zapowiedzią zmiany kierunku i charakteru wypraw. „Uciecby. Z miast, bo wszystkie ohydne w taki sam sposób, więcej w nich ludzi niż drzew”.

„Albo w inne odludzia pojechać by, pochodzić by pół dnia w błocku, poprzedzierać by się przez kawałek puszczy, pomlaskać by butami w brei spływającej każdą bruzdą, popaść by nawet i w bagniste spychaczówki, przemoknąć by, utytłać by się”.

„Nie żyłbym gdyby nie reisefieber” – deklaruje Wojciech Kuczok. Opisuje ją jako podszepty krwi, która najpierw lekko łaskocze na myśl o wyjeździe, a potem swędzi coraz mocniej i usilnie domaga się ucieczki od powierzchni. A ze wszystkich ucieczek te jaskiniowe wydają się mieć szczególną wartość:

Pierwsze wejście do Jaskini Hardej

To jaskinie dają mi jedyny w swoim rodzaju komfort znikania z powierzchni ziemi. Nic tak nie leczy z depresji. Wystarczy ósma godzina akcji pół kilometra poniżej otworu i już chce się człowiekowi łasic do życia. Po kilkunastu godzinach pogrążania się, by osiągnąć dno, nagle ów akt samobójczy należy odczynić, cofając czas w kierunku wyjścia. Każdy pokonany metr pionu kosztuje wtedy wystarczająco dużo czasu i energii, żeby człowiek zdążył odzyskać szacunek do powszedniości. Dyndając na linie trzydzieści metrów nad dnem studni, w pół drogi do stałego gruntu pod nogami, marzę o ciepłych kapciach i kominku – i właśnie, żeby za tymi rekwizytami codzienności zatęsknić, żeby przywrócić właściwe proporcje stanu posiadania, schodzę pod ziemię.

A z drugiej strony:

tam w głąb przecie właśnie po to wchodzę, żeby choć przez chwilę czuć, jak czas płynie obok „na górze”. Wchodzę, żeby zaznać anielskiej cierpliwości przyrastającego stalaktytu, bezwzględnej i odwiecznej ciemności, aseptyczności dziewiczego namuliska – tych wszystkich niemych manifestów odporności na ludzką galopadę. Jaskinia to negatyw rzeźby, drążony przez nieśmiertelnie czułą wodę – wapień nie jest tak miękki, żeby się dać zagłaskać wcześniej niż przed upływem miliona lat identycznej pieszczoty. Jaskinia w całości jest znakiem czasu; wszystko, co w niej pozostawił człowiek, jest tylko śladem rozpaczy świadomych śmiertelników. Człowiek, który ją tatuuje mamutami, wyraża dokładnie to, co setki tysięcy lat później jego potomkowie napiszą palcem w mleku wapiennym: „tu byłem”.

Hamletowska scena z czaszką niedźwiedzia jaskiniowego

W swojej książce Wojciech Kuczok ten gest powiela: tu byłem i tu byłem, tu zwiedziłem to, a tam widziałem to. Jednak wszystkiego nie zobaczę, zwłaszcza, że nie wszystkie jaskinie – w przeciwieństwie do szczytów – są dla naszych oczu odsłonięte; niektóre wciąż czekają na swoich pierwszych odkrywców.

Kuczok napisał książkę dla ludzi, którzy mają mózg podzielony na półkulę miejską i górską. Czytając ją mogłam sprawdzić, która przejęła akurat dominację. I może dlatego jadąc pociągiem w jedną stronę źle znosiłam sterylne opisy niemieckich muzeów, ale z kolei po męczącym weekendzie niechętnie wracałam do opisów jaskiniowego błota. W zamierzchłych, choć młodszych niż jaskinie czasach, przyszło mi na jednym z przedmiotów na studiach zadeklarować, jak widziałabym swoją przyszłość i jak zawód związany z pisaniem miałby mi ułatwić realizację tej wizji. Napisałam, że chciałabym pół roku spędzać na wyjazdach, a pół roku w dużym mieście. Że chciałabym jeździć w góry wysokie, ale też chodzić na wysokich obcasach. Wydawało się nie do pogodzenia. Ale chyba jednak się da, jak Kuczok, gonić muzea i płoszyć nietoperze.

Więc jeśli ktoś już zwątpił w dualną naturę życia i za bardzo się przechylił na stronę miejską lub górską, to ta książką może ożywić dawne rywalizujące ze sobą wizje. Wojciech Kuczok stanowczo faworyzuje ucieczki za miasto, ale przecież nie byłby pisarzem i humanistą, gdyby tylko siedział w jaskiniach. A siedzi w nich całkiem sporo, na co dowodem jest rozdział ostatni, czyli „Szczegółowa kronika moich odkryć jaskiniowych”. Polecam!

A jeśli ktoś chcę jeszcze więcej literatury w książce o jaskiniach to warto sięgnąć po „Spiski. Przygody tatrzańskie” tegoż autora.


Tagi: ,

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>