Leszek Cichy: Jestem spełniony. Fragment wywiadu z kwietniowego wydania magazynu „n.p.m.”

leszek-cichy-npm„Góry można przeżywać na bardzo różne sposoby. Szczęśliwy będzie sześciolatek, którego rodzice wprowadzili na Śnieżkę, ale szczęście znajdzie też w górach wybitny himalaista, a nawet człowiek, który jest w nich bez przerwy. Każdy pobyt w górach jest czymś nowym. Jest świętem” – mówi Leszek Cichy, który z Krzysztofem Wielickim jako pierwszy zdobył zimą Mount Everest. W kwietniowym numerze „n.p.m.” znalazła się moja rozmowa z Leszkiem Cichym, której fragment przytaczam.

Czy góry to była miłość od pierwszego wejrzenia?

Absolutnie tak. Tatry po raz pierwszy zobaczyłem rok przed maturą. Pojechałem tam na trzy dni z bratem. Weszliśmy tylko na Kopieniec Wielki (1311 m n.p.m.) i stamtąd dopiero tak naprawdę zobaczyłem Tatry. Od tego momentu wiedziałem, że będę się wspinał. Wróciłem do Warszawy, zacząłem czytać książki i jak tylko zdałem na studia, od razu zapisałem się do Akademickiego Klubu Alpinistycznego na Politechnice Warszawskiej. Dla mojego dwa lata młodszego brata był to przedostatni wyjazd w góry, zaś w moim wypadku można mówić o zauroczeniu od pierwszego spojrzenia.

To był bardzo dobry czas, żeby zainteresować się wspinaczką. Już za chwilę z Polski wyruszały pionierskie wyprawy.

Pierwsza znacząca powojenna wyprawa to była ta Andrzeja Zawady z 1971 roku na Kunyang Chhish (7852 m n.p.m.) w Karakorum. Pamiętam, bo byłem wtedy w Tatrach Słowackich i opowiadałem wszystkim, że Polacy są na wyprawie w Himalajach! Tymczasem ja w Tatrach zacząłem się wspinać w grudniu 1969 roku, a już w 1973 roku zorganizowałem wyjazd naszego akademickiego klubu w Alpy, korzystając z promesy 110 czy 130 dolarów. Rok później klub był inicjatorem wyprawy polsko-erefenowskiej – co było ewenementem, bo zezwolenia na takie połączenie musiał udzielić Komitet Centralny PZPR. Na tej wyprawie weszliśmy na Shispare, niezdobyty wtedy, 38. szczyt Ziemi. Byłem jej najmłodszym uczestnikiem, zresztą podobnie jak na kolejnych ekspedycjach: na Gaszerbrumy (1975, wyprawa Wandy Rutkiewicz) i na K2 (1976, wyprawa Janusza Kurczaba). Trafiłem na taki czas, kiedy w Himalaje jeździło kilka pokoleń: moje, czyli najmłodsze, średnie, które zaczęło się wspinać kilka lub kilkanaście lat wcześniej, oraz takie, które rozpoczęło działalność górską bezpośrednio po wojnie, jak Andrzej Zawada czy Zygmunt Heinrich. Trzy pokolenia znalazły się w jednym momencie w Himalajach. To stworzyło bardzo szeroką bazę ludzi z Polski, którzy wspinali się w górach najwyższych.

Starsi dzielili się z młodszymi swoim doświadczeniem?

Tak, ale jeśli chodzi o doświadczenia himalajskie, wszyscy startowaliśmy od zera. Tylko niektórzy polscy himalaiści byli wtedy po wyprawach do Hindukuszu, gdzie zaczęli jeździć w 1973 roku. Himalaje były nie tylko wyższe, ale również wyżej piętrzyły się związane z nimi problemy organizacyjne. Na swojej trzeciej wyprawie wciąż byłem najmłodszym, ale jednocześnie jednym z najbardziej już doświadczonych himalaistów. Takie to były czasy.

A jak Pan to godził ze studiowaniem?

Studiowałem na wydziale geodezji Politechniki Warszawskiej i kiedy na trzecim roku jechałem na swoją pierwszą wyprawę, a trwała ona ponad pół roku, wziąłem urlop dziekański. Ale dzięki temu, że nie byłem złym studentem, a kadrę mieliśmy świetną, już potem takich urlopów nie brałem. Dziekan mówił do mnie: „Panie Leszku, ja nie pytam, na którym pan jest roku, niech pan zalicza to, co zaległe i coś do przodu, a po powrocie będziemy załatwiać pozostałe rzeczy”. Wtedy nie był jeszcze usankcjonowany indywidualny tok studiów i choć oficjalnie dopiero parę lat później wprowadzono taki tryb, ja właśnie tak studiowałem. Wspaniały prodziekan do spraw studenckich, docent Janusz Wapiński, bardzo mi ułatwił godzenie studiów z wyprawami.

A potem sam Pan pracował na uczelni…

Tak, wszyscy już wtedy od dawna znali moje pasje i pozwalali mi je kontynuować.

Łaskawym okiem patrzył Pan na wspinających się studentów? Próbowali coś na tym ugrać?

Oczywiście. Niektórzy potrafili na egzamin przyjść z plecakiem górskim albo jeszcze lepiej – z wystającą z niego liną. To był sygnał, że też chodzą po górach.

Na ile wyprawy uratowały Pana przed szarością PRL-u?

W sposób absolutny. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że moi koledzy, nawet ci najzdolniejsi i najlepsi, którzy uczyli się, by pracować potem w ciekawych miejscach, nie mieli tak jak ja – dwóch równoległych żyć. Jedno wiązało się ze studiami i pracą zawodową, a równocześnie angażowałem się we wspinaczkę, najpierw w Tatrach, Alpach, a w końcu w Himalajach. Uważam, że himalaizm był w moim wypadku czymś, co Bernadette McDonald nazwała potem „ucieczką do wolności”. Początkowo to była fascynacja, a potem sposób na wolne życie.

Pełny tekst – na razie tylko w papierowym wydaniu magazynu „n.p.m” (kwiecień 2013).

 


Tagi:

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>