„Na jednej linie” pokazuje drogę Wandy Rutkiewicz do wielkości, ale i osamotnienia. Spośród wielu artykułów i publikacji, w których przedstawia się ją jako przesadnie ambitną i egoistyczną, za sprawą „Na jednej linie” wyłania się Wanda z czasów, kiedy jeszcze nie myśli o niewyobrażalnie trudnej „Karawanie do marzeń”, mocno bierze do siebie krytykę różnych członków środowiska wspinaczkowego i nie rozumie, czym na nią zasłużyła. Choć ukoronowaniem przedstawionej tu historii jest triumf na Mount Evereście, mam wrażenie, że na poprzedzających go stronach było o wiele więcej porażek niż sukcesów. Brak też jednego partnera na linie czy górskiego przyjaciela… Historię „prowadzi” Wanda, a za nią podąża jej redaktorka i przyjaciółka Ewa Matuszewska.
Książkę otwiera wspomnienie Parku Szczytnickiego we Wrocławiu, w którym Wanda mieszkała po II wojnie światowej. Faktycznie jest to miejsce, które aż się prosi o aktywność fizyczną. Wanda miała jej w młodości całkiem sporo. Ojciec – inżynier sanitarny, a z zamiłowanie żeglarz, strzelec sportowy i pływak – dbał, by jego dzieci nie tylko były sprawne fizycznie, ale także przygotowane na różne warunki. Podczas pierwszych wypadów na Sobótkę (718 m.n.p.m.) uczył, jak radzić sobie ze zmianą pogody, przygotowywaniem posiłków na „wyprawie” i przymusowym noclegiem. W pierwszych latach szkolnych Wanda chodzenie po górach realizowała dzięki harcerstwu. Lata szkoły średniej to okres uprawiania wielu dyscyplin lekkoatletycznych – skoku wzwyż, pchnięcia kulą, rzutu oszczepem. Do tego doszła także siatkówka. Po maturze Wanda pierwszy raz pojechała w Tatry. Widok kotliny Morskiego Oka był dla niej fascynujący, ale to wcale nie ten moment miał przesądzić o jej dalszej karierze.
Chciałabym tu pozostać – myślałam. Ale nie zastanawiałam się, w jaki sposób. Ot, pierwsze wrażenie. Być może były to doznania kogoś, kto w ogóle jest wrażliwy na formę. Niektórzy ludzie chodzą do kościoła przede wszystkim dlatego, że lubią nastrój, monumentalność, spokój, skupienie, muzykę organową. I niewiele ma to wspólnego z prawdziwą wiarą. Może właśnie taki charakter miały moje ówczesne wrażenia znad Morskiego Oka – bardzo silne, ale bez większych konsekwencji w najbliższym czasie.
Na studiach na Politechnice Wrocławskiej, Wanda dalej uprawiała lekkoatletykę, a także grała w siatkówkę w kadrze juniorek. „Wówczas nie stawiałam sobie za cel grania w kadrze narodowej, tak jak zaczynając wspinać się w górach, nie myślałam o Evereście. Po prostu angażowałam się na tyle mocno, że osiągałam pewne sukcesy, które z kolei stawały się bodźcem do dalszych działań”. Wśród swoich ówczesnych zainteresowań wymienia także fotografię i literaturę.
Wraz z kolegą z uczelni, Bogdanem Jankowskim zaczęła jeździć w „Skałki”, czyli Góry Sokole leżące w paśmie Rudaw Janowickich pod Jelenią Górą.
Pierwszy dzień w Skałkach przyniósł mi doznania, które osłabiły wszystkie dotychczasowe fascynacje. Odnalazłam coś dla siebie i wiedziałam, że przy tym pozostanę. Przeżyłam wówczas całą gamę uczuć: strach i radość z jego pokonania, skupienie i determinację, uwolnienie się od siły ciążenia, niezwykle silny kontakt z przyrodą, kawałkiem skały, która była moim oparciem – jej zapach, zapach ziemi w szczelinach skalnych, powietrza i lasu. I chwila wiązania się z partnerem – poczucie bezpieczeństwa, gdyż jest on i lina. Potem byłam tam wielokrotnie instruktorem, szkoląc adeptów taternictwa. I za każdym razem patrzyłam na nich trochę z perspektywy własnych przeżyć podczas pierwszych wspinaczek.
Długo pozostawałam pod urokiem Skałek. Nie tylko dlatego, że mogłam się po nich wspinać, ale dlatego, że byli ludzie, z którymi tam jeździłam, swoista atmosfera – podobna trochę do tej z harcerstwa – po latach znów odnaleziona…”
Po letnich wspinaczkach w Skałkach przyszedł czas na poznawanie wspinaczki zimowej w Śnieżnych Kotłach leżących między Łabskim Szczytem a Szrenicą w Karkonoszach, które zwłaszcza dla środowiska wrocławskiego stanowiły etap przejściowy między Skałkami a Tatrami.
Kolejnym etapem była Szkółka na Hali Gąsienicowej, którą prowadził wówczas pełniący obowiązki naczelnika GOPR-u Michał Gajewski. Tego lata szkoląc w Tatrach zginął Jan Długosz – idol ówczesnego pokolenia taterników. Instruktorami Wandy Rutkiewicz także byli wybitni ludzie gór: Zdzisław Jakubowski i Ryszard Berbeka – brat bardziej znanego Krzysztofa. Może to zachęci wszystkich, którzy średnio radzili sobie na różnego rodzaju kursach – Wanda tatrzański ukończyła z wynikiem zaledwie dobrym, głównie z powodu nieznajomości Tatr.
Z „patentem” na samodzielne wspinanie mogła już świadomie wrócić do Morskiego Oka i rozprawiać się z drogami, które dotąd znała jedynie z górskiej literatury. Jedną z nich jest Wariant R na Mnichu, droga, do której wielokrotnie będzie wracać we wspomnieniach.
Lubiłam oglądać warszawski Pałac Kultury i Nauki we mgle i deszczu zacierającym kontury i kryjącym architektoniczne ozdóbki. Wracała pamięć monolitu wschodniej ściany Mnicha – obraz szarych, zamglonych płyt, przeciętych czerwoną liną, niknącą gdzieś w dole…
Wanda wróciła w Tatry zimą 1962 roku, by w rejonie Hali Gąsienicowej doskonalić posługiwanie się czekanem i rakami. „Zimowe wspinaczki to mozolne pokonywanie wysokości w zimnie, wietrze, w śniegu, który przykrywa chwyty i stopnie skalne. Zimowe Tatry są niekiedy trudniejsze niż Alpy. W Tatrach wspinałam się zimą wielokrotnie. Niektóre wspinaczki przebiegły gładko, mimo że były trudne. W pamięci pozostały jednak nie te, które były przyjemne, ale te, które dostarczyły największych emocji i były źródłem mocnych wrażeń, nawet negatywnych”.
W każdym sezonie Wanda jeździła coraz dalej i wyżej, coraz częściej też sama prowadziła całą drogę. Latem 1966 roku przybyła do mekki alpinistów – Chamonix. Polscy alpiniści zgrupowali się tam na łączce w Taconnaz dzierżawioną przez francuską organizację alpinistyczną z którą Klub Wysokogórski utrzymywał kontakty. Z zaproszenia na przyjazd skorzystali najlepsi polscy alpiniści m.in. Krzysztof Cielecki, Jan Junger, Piotr Kintopf, Maciej Pogorzelski, Maciej Pepko, Wojciech Wróż i Andrzej Zawada. Wanda Rutkiewicz podczas tego wyjazdu zrobiła m.in. trawers szczytów Mont Blanc: Mont Blanc du Tacul (4248 m.n.p.m.), Mont Maudit (4465 m.n.p.m.) i Mont Blanc (4807 m.n.p.m.), a także próbowała zdobyć trudny Pillier Rouge du Brouillard (Czerwony Filar Mgieł).
W 1968 roku norweski odpowiednik „Playboya” – tygodnik „Alle Menen” zamieścił na okładce (zamiast roznegliżowanej piękności) zdjęcie dwóch dziewczyn w strojach alpinistycznych i w dodatku obwieszone sprzętem wspinaczkowym. Były to Halina Kruger-Syrokomska i Wanda Rutkiewicz. W ten nietypowy sposób Norwegowie docenili pierwsze kobiece wejście na wschodni filar Trollryggenu. Taką medialną oprawę oraz wiele cennych wskazówek polskie himalaistki zawdzięczały Arnemu Randerowi Heenowi – bardzo zasłużonemu norweskiemu człowiekowi gór, który kierował Ruchem Oporu i ukrywał jeńców zbiegłych z obozów, a w 1958 roku dokonał pierwszego przejścia filara Trollryggenu.
Góry w tym kraju, choć nie tak wysokie jak Alpy, mają wiele zalet, które przyciągnęły Wandę w te rejony. Przede wszystkim na północy urwiska skalne zaczynają się prawie od powierzchni morza, co spowoduje, że jeśli chodzi o rozpiętość pionową dorównują drogom alpejskim. Od czerwca do połowy sierpnia można się tu wspinać nawet powyżej 20 godzin na dobę.
Jest tam kilka rejonów interesujących dla wspinaczy. Jednym z nich jest Romsdalen – grupa składająca się z trzech masywów zbiegających się przy fiordzie Romsdal i miasteczku Andalsnes. Są to Vengendalen, Isterdalen i Trolltindene – szczyty Trollów. Najbardziej interesujący jest ten ostatni – mur kilkukilometrowej długości o wysokości ponad 1000 metrów. To właśnie tutaj znajdował się nasz cel – wschodni filar Trollryggenu, przez który 1600-metrowym urwiskiem prowadzi droga należąca do najdłuższych dróg wspinaczkowych w Europie. Przewodniki określają tę drogę jako skrajnie trudną.
Kobiecy podbój gór Norwegii miał później swoją polską kontynuację. W 1972 roku czwórka Polaków: Andrzej Dworak, Wojciech Jedliński, Ryszard Kowalski i Tadeusz Piotrkowski dokonali pierwszego zimowego przejścia wschodniego filara Trollryggenu.
Wrotami do Azji staje się dla Wandy Taszkent (wyprawa na Pik Lenina) i w tym miejscu pojawia się znany już z wielu książek górskich opis targowisk pełnych arbuzów i melonów, które uczestnicy wyprawy zabierają ze sobą w dalszą drogę. Co ja bym dała za kupowanie owoców w takim miejscu, a nie w hipermarkecie.
Przy okazji Wanda porównuje polską i radziecką szkołę alpinizmu. Ze względu na to, że jej wyjazdy z Rosjanami przypadły na najważniejsze lata dla światowego alpinizmu o wiele lepiej niż u Denisa Urubko widać, z czego te różnice wynikają.
Tak oto w bezpośredni sposób poznajemy organizację radzieckiego alpinizmu, który jest tam sportem masowym. Inaczej niż u nas. Tatry stanowią mikroskopijną część obszaru Polski (…). W Związku Radzieckim, gdzie jest Kaukaz, Pamir, Tien-Szan i wiele innych gór, wspinają się setki tysięcy osób. Robią to w ramach działalności klubów zrzeszonych w Federacji Alpinizmu lub przez związki zawodowe, które zamiast skierowań na wczasy wydają chętnym „putiowki”, czyli delegacje do obozów alpinistycznych.
W PZA prawie nie ma zawododwych działaczy i organizatorów alpinizmu, ich funkcje pełnią sportowcy-alpiniści. Przyzwyczajeni do samodzielnej działalności w górach, nie mogliśmy się nadziwić, jak wielu było tu kierowników, czyli „rukowaditieli”, „wypuskajuszczych”, „starszych trenerów”, „rukowaditieli waschażdienija”, grup, instruktorów i „diżurnych woobszczie”. Kierownicy sprawdzają kwalifikacje tych, którzy planują wejście – czy mają odpowiedni „razriad”, czyli stopień…
W 1972 roku Warszawskie Koło Klubu Wysokogórskiego zorganizowało swoją pierwszą wyprawę w góry wysokie w Hindukusz. Za cel obrano Noszak (7492 m. n.p.m.). Ekspedycją kierował Janusz Kurczab, a w składzie nie zabrakło także Wandy Rutkiewicz – wtedy jeszcze członkini wrocławskiego KW. Wrocławianka odpowiadała za sprzęt.
Przygotowanie sprzętu dla wyprawy… Niestety nie polega ono na pójściu do sklepu, wybraniu odpowiedniego sprzętu i zapłaceniu. Nasze wytwórnie sprzętu nie są nastawione na alpinizm – ani wspinaczkowy, ani wyprawowy. Sprzęt powstaje według projektów alpinistów. Szycia śpiworów i kurtek, spodni puchowych i „nóg słonia” uczymy rzemieślnicze spółdzielnie pracy we Wrocławiu. Ale potrzebne są do tego odpowiednie materiały, puch. Szukamy więc materiałów nie przepuszczających puchu, wodoodpornych, przepuszczających powietrze, a jednocześnie bardzo lekkich. Szukamy nawet takich drobiazgów, jak specjalne nici nylonowe do szycia plecaków z grubego ortalionu czy dakronu. Przy plecakach potrzebne są klamerki. Okazało się, że klamerki do plandek na samochody ciężarowe znakomicie nadają się i do naszych celów. Z kolei duralowe nosiłki do plecaków i worów transportowych wykonały dla nas zakłady produkujące z potrzebnego nam aluminium anteny telewizyjne. W taki oto niekonwencjonalny sposób powstał sprzęt wyprawy.
Jak podaje Wanda – cała ta wyprawa kosztowała niewiele więcej niż odpłatność jednego uczestnika „wczasów pod Noszakiem” – wypoczynku organizowanego przez agencję Trekking International pod wodzą Reinholda Messnera. Tyle że majętni wczasowicze za których czarną robotę wykonywali Szerpowie mogli w pełni cieszyć się wakacjami w górach wysokich. O ile na członków komercyjnej wyprawy Rutkiewicz patrzy z pobłażaniem, to sam Messner ją fascynował. W końcu to on sześć lat później jako pierwszy człowiek wejdzie na Mount Everest bez tlenu przy okazji ustanawiając nowe standardy zdobywania najwyższych gór świata. To za jego sprawą himalajskie wejścia w małych zespołach lub solo staną się wzorem do naśladowania.
Poprzez swoje dokonania Messner robi dwa kroki do przodu: pierwszy – w górach, drugi – po powrocie, uruchamiając publicity. Nie umniejsza to jego wartości, wręcz przeciwnie Trzeba bowiem czegoś więcej aniżeli tylko dobra kondycja i technika, by stworzyć legendę wokół własnej osoby…
W 1974 roku Wanda wyruszyła z kolei z PZA do Pamiru, gdzie wraz z polskimi i uzbekistańskimi wspinaczami wchodziła na Pik Komunizmu (7495 m.n.p.m.) i Pik Eugenii Korżeniowskiej (7105 m.n.p.m.).
W Pamirze zetknęłam się po raz pierwszy z problemem „kobieta-partner w zespole męskim”. Partner, a nie beniaminek, maskotka. Kobieta w zespole męskim, to drażniąca sytuacjach stresowych inność, budząca agresję lub eliminację z grupy przez obojętność – większą niż w stosunku do najmniej lubianego partnera. A więc jeśli kobieta chce być tylko partnerką w grupie mężczyzn i nie ma tradycyjnej ochrony w postaci męża lub przyjaciela, to oprócz tego, że musi być dobrą alpinistką, powinna odpowiadać wyobrażeniom grupy o kobietach. Zresztą różnym w zależności od grupy.
I choć problem nie odnosił się na tej wyprawie bezpośrednio do Wandy, zaczęła ona coraz częściej myśleć o wyprawach czysto kobiecych.
Tylko raz Wanda wspomina swoje życie prywatne – wpisując niektóre wydarzenia w fatalny bilans roku 1974 roku. Na Piku Lenina zginęło wówczas osiem radzieckich alpinistek, na Piku Komunizmu Ewa Czarniecka-Marczak. Wanda o tych wypadkach dowiedziała się w bazie, ponieważ chorowała na obrzęk płuc i anemię. To mogło oznaczać koniec kobiecego alpinizmu.
Zawodowo byłam na znaczenie gorszej pozycji niż koledzy ze studium doktoranckiego – czas przeznaczony na doktorat wykorzystałam na góry. Po rozwodzie miałam kłopoty mieszkaniowe, a po tragicznej śmierci ojca uczestniczyłam w wieku posiedzeniach sądu jako oskarżyciel posiłkowy. Poza tym sprawy związane z alpinizmem – mimo że poświęciłam im tak wiele czasu – również nie przedstawiały się dobrze.
Nie została uwzględniona w składzie zimowej wyprawy na Lhotse. Wybrano inną alpinistkę, którą zespół męski chciał „wprowadzić” na Lhotse. Wanda wzięła to do siebie i potraktowała jako osobistą porażkę.
Żeby iść pod górkę, trzeba znaleźć się na dole. Po latach oceniam ten rok jako okres przygotowawczy do wielu następnych lat – twórczych, niekiedy szczęśliwych.
W roku 1975 Wanda podjęła się organizacji własnej wyprawy składającej się z dwóch grup – kobiecej i męskiej, które współdziałając miały wejść na Gasherbrum III (7952 m.n.p.m.) i Gasherbrum II (8035 m.n.p.m.). Wanda chciała, żeby to kobiety jako pierwsze weszły na szczyt G III – dotąd nie zdobyty. „Przy organizacji wyprawy trzeba być wszystkim – mózgiem, reprezentantem oficjalnym, tragarzem, zaopatrzeniowcem, pakowaczką”.
Wanda mało mówi o przebiegu samej wspinaczki, zresztą powstała na ten temat osobna książka – „Zdobycie Gasherbrumów”, a nawet film wyprawowy – „Temperatura wrzenia” Andrzeja Zajączkowskiego – a więcej o kwestiach organizacyjnych i relacjach między uczestnikami.
Uczestnicy byli naprawdę zaangażowani w osiągnięcie celu, pracowali bardzo ofiarnie w górach, podporządkowywali się nawet tym decyzjom, których nie akceptowali. Ale nie przestawali kalkulować i nie zapominali o sobie. W poszanowaniu ich jako jednostek chcieli znaleźć wyzwolenie od ciągłego stresu i poczucia zagrożenia, którego źródłem były góry. Stąd większość nie przestała być wrażliwa na formy. A ja, były zdyscyplinowany zawodnik innych dziedzin sportu, nie zważałam na nie. Siebie i innych traktowałam trochę instrumentalnie. Podporządkowałam ludzi grafikom, wykresom akcji, kalkulacjom strategicznym, dość bezceremonialnie. Prowadziłam strategię wojenną, a oni pragnęli pokojowej i uporządkowanej…
Zespół nie czuł się przeze mnie szanowany, był dotknięty, że nie liczę się z jego zdaniem. A przecież liczyć się ze zdaniem dwudziestu osób jest niezwykle trudno. Demokracja nie jest najlepszą metodą prowadzenia dużych wypraw. (…) Próby burzy mózgów nie powiodły się. Zdania były rozproszone, czasem nie wynikające z przekonania, ale z chęci wykazania się przed pozostałymi. Kiedy indziej były to wzorce zaczerpnięte z innych wypraw, nie uwzględniające specyfiki naszej wyprawy. Słowem, nie były to zdania jednakowo znaczące i wartościowe na tyle, by można było na ich podstawie konstruować zdanie demokratycznej większości.
Najciekawsze w książce nie są opisy gór, ale właśnie ludzi, którzy wydają się być Wandzie Rutkiewicz o wiele bardziej niezrozumiali i czasami groźni niż wysokości czy ekspozycja. Rywalizacja, uprzedzenie, a czasem wręcz chęć dyskredytacji powodują, że mimo ogromnego zaangażowania Wanda nie odnosi nigdy 100 proc. sukcesu jako lider wyprawy.
Można powiedzieć, że kierownik kształtuje zespół i atmosferę w zespole. Ale również zespół kształtuje kierownika (…) Kierownik i zespół zmagający się ze sobą to coraz szybciej obracające się koło. Może nastąpić taka sytuacja, w której kierownik traci zbyt wiele sił na spory z zespołem zamiast na góry, a zespół może zapomnieć, po co przyjechał w góry. Stając w opozycji do kierownika gotów jest przegrać, byleby ten nie wygrał.
Cele wyprawy zostają jednak osiągnięte. Na Gasherbrumie III jako pierwsi stają Wanda Rutkiewicz, Alison Chadwick-Onyszkiewicz, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki, zaś pierwszymi kobietami na G II zostają Halina Krüger-Syrokomska i Anna Okopińska. Dzięki „Gasherbrumom” Wanda Rutkiewicz dostała dwa kolejne zaproszenia: na Nanga Parbat i Mount Everest. Pierwsza z tych wypraw kończy się fiaskiem.
Druga – 16 października 1978 roku – wielkim sukcesem, którego doniosłość dodatkowo podnosił fakt, że tego samego dnia Karol Wojtyła wybrany został papieżem.
Na górze zostawiła kamyk przywieziony z Rzędkowic, 10 czerwca 1979 roku ofiarowała papieżowi kamyk z Mount Everestu. „Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko” – powiedział wówczas Jan Paweł II, wielki miłośnik gór.
„Na jednej linie” to jedynie wstęp do dalszego rozwoju kariery Wandy Rutkiewicz, kontrowersji, które będzie budziła i wypadków, które będą krzyżowały jej plany. To książka słodko-gorzka, z wyraźną nutą goryczy. Sprawiająca, że czytelnik ma czasem krzyknąć do znajdujące się gdzieś wysoko Wandy, żeby na siebie uważała i uważała na to, co mówi innym ludziom. Choć teraz, gdy jej nie ma – dobrze, że tak wiele powiedziała akurat Ewie Matuszewskiej.
Korzystałam z pierwszego wydania „Na jednej linie” z 1986 roku. W 2010 roku Wydawnictwo Iskry wznowiło książkę (wydanie trzecie), więc nie powinno być obecnie problemu z jej zdobyciem. Okładka na początku wpisu pochodzi właśnie z najnowszej publikacji Iskier. Tymczasem ja zbieram się w Tatry na odsłonięcie tablicy bohaterki „Na jednej linie”.