Niewiele osób zdecydowałoby się na tak szybki powrót pod szczyt po pierwszej nieudanej próbie, w związku z tym wielu wątpiło, że plan B, na jaki zdecydowała się Kinga Baranowska może odnieść sukces. A jednak pierwsze kobiece wejście na Lhotse bez tlenu się udało, a na szczycie jak zwykle zatrzepotała flaga Kaszub.
Trochę moich pytań, trochę pytań zadanych podczas konferencji prasowej, a przede wszystkim – odpowiedzi Kingi Baranowskiej i jej wspomnienia z Lhotse.
Lhotse – jakie jest?
Lhotse należy do wielkiej piątki, czyli do wysokich ośmiotysięczników, więc wejście bez tlenu jest trudne. Pytałam się Miss Hawley, czy ktoś jeszcze wchodził bez tlenu, ale nie potrafiła sobie przypomnieć. Niewiele osób się na to decyduje i również dla mnie było to największą trudnością. A co jest przyjemnego w Lhotse? Wspaniały widok na Everest. Everest jako taki nigdy mi się nie podobał, ponieważ ma bardzo niefajną legendę. Ale oglądając go z Lhotse po raz pierwszy stwierdziłam – wow. Jest przepiękną piramidą. Pod zupełnie innym kątem się na niego patrzy ze szczytu Lhotse. Po raz pierwszy zaczęłam myśleć o Evereście.
Co poszło źle za pierwszym razem?
Za pierwszym razem popełniliśmy kilka błędów. Za późno wyszliśmy. Żeby uniknąć odmrożeń wyszliśmy rano, a nie w nocy i optymistycznie założyliśmy, że to będzie bardzo krótko trwało, natomiast wcale tak nie było. Szliśmy długo i po południu byliśmy dopiero w połowie drogi i szczyt wypadłby dopiero wieczorem, co dla mnie nie jest akceptowalne.
Po nieudanym ataku wiedziałaś od razu, że podejmiesz kolejną próbę, czy taka myśl pojawiła się z czasem?
Zostawiłam sobie plan B, a wszystkie rzeczy na górze. Cały czas wierzyłam, że to niemożliwe, żeby tak odpuścić od razu. Następne okno pogodowe miało być już za 5 dni. Kiedy powiedziałam o tym pomyśle Pawłowi to popukał się w głowę i powiedział: zapomnij. Ja nie mogłam się tak po prostu pożegnać. Za drugim razem wyszłam o 2 w nocy i na szczycie stanęłam o 10 rano.
Byłaś gotowa na wejście solo?
Długo się zastanawiałam, jak to będzie. Czy w ogóle dam radę. Pierwszy dzień miał to zweryfikować. Założyłam, że pokonam prawie 2 tys. metrów w pionie, czyli z bazy przejdę wprost do obozu trzeciego. Do 7 tys. jest to o tyle bezpieczna wysokość, że można zawsze się wycofać, powiedzieć: no dobrze, skoro bolą mnie nogi albo nie daję rady to znaczy, że trzeba powiedzieć sobie do widzenia. O dziwo poszło wyjątkowo dobrze. Chyba nikt się nie spodziewał, że dojdę popołudniu do obozu trzeciego. Moi koledzy z bazy, których goniłam przyznali, że się nie spodziewali. Jedyna rzecz, jaka była dla mnie trudna to brak rozmówcy. W górach wysokich ludzie często się sobie żalą i wzajemnie motywują i dopinują. Dają sobie kopa, żeby rano czy w środku nocy wstać i nie marudzić. Ja nie mogłam liczyć na nikogo. Choć fizycznie pomocy nie potrzebowałam. Na górze byli ludzie z innych ekip, ale miałam w świadomości, że mam dać radę i tyle. Momentami było trudno i chętnie bym się wtedy do kogoś odezwała. Samotne wejście do był niesamowity sprawdzian.
W tym samym czasie było tam więcej Polaków – Anna Lichota również na Lhotse i trójka Polaków na Evereście.
Z Anią spotkałyśmy się pod samym szczytem i umówiłyśmy się na kawę. To bardzo pozytywna i miła osoba. Po zejściu spotkałam też chłopaków. Bardzo chwalili Wojtka Kukuczkę. Mówili, że ma coś w genach po ojcu i być może teraz zapali się do ośmiotysięczników.
Tym razem kolejne okno pogodowe nadeszło błyskawicznie, ale czasem trzeba na nie tygodniami czekać. Jak to znosisz?
Każdemu ten czas przebiega inaczej. Są ludzie, którzy bardzo się niecierpliwią. Po dwóch dniach są zmęczeni samym czekaniem. Przychodzą, marudzą, zaczepiają każdego, ponieważ szukają towarzystwa. Wydaje mi się, że przede wszystkim należy umieć być z samym sobą niezależnie od tego, czy się czyta książkę, pisze czy zwyczajnie patrzy w sufit i marzy. Sztuka czekania w górach to polubienie tej samotności. Ja sporo piszę i czytam, ale nie mam już też problemów z czekaniem. To była moja trzynasta wyprawa na ośmiotysięcznik, więc można łatwo przemnożyć przez tygodnie i miesiące czekania.
W Nepalu odwiedziłaś Miss Hawley, osobę która jest już legendą. Jaka jest?
Robi bardzo szczegółowe wywiady. Chce wiedzieć dokładnie jak to wejście przebiegało, co do godziny. Można ją nazwać himalajskim detektywem. Dziś to już starsza i bardzo schorowana osoba, ale ma swoich asystentów i wciąż pracuje. Miss Hawley po prostu robi dobrą robotę. Zaczynała pracować jako reporterka Reutersa, a później już sama z siebie prowadziła kronikę himalajską. Okazało się, że to ma wzięcie, że ludzie faktycznie chcą poznać fakty na temat wypraw i tak stała się niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie wejść na ośmiotysięczniki. Niesamowite jest, że ona kojarzy wszystko i wszystkich. Pamiętała nie tylko mnie, ale także Wandę i Jurka. Potrafi nagle powiedzieć: No ale mi się wydaje, że w 1979 to oni jednej butli używali w nocy… Tak niesamowitą ma pamięć. Trzeba mieć niezły mózg.
A propos butli i poniekąd mózgu. Wchodzenie bez tlenu – po co sobie tak utrudniać?
Jeśli ktoś jest profesjonalnym wspinaczem to zwykle decyduje się na wejście bez tlenu. Lepiej i dłużej się przygotowuje, ma czas na aklimatyzację. Byliśmy w rejonie Everestu, czyli rejonie bardzo komercynym – to naturalne, że tam spotka się bardzo wiele osób wspomagających się tlenem z butli. Dla mnie akurat bardzo ważne jest, żeby zachować ten czysty styl.
Wejście zadedykowałaś Jerzemy Kukuczce, który zginął na Lhotse.
Lhotse to był jego pierwszy ośmiotysięcznik, a gdy skompletował Koronę Himalajów zdecydował się wrócić na ten szczyt i próbował wejść południową ścianą, na której zginął. Uważam za swój obowiązek przypominać o naszych himalaistach. Tak jak Kanczendzongę zadedykowałam Wandzie Rutkiewicz, tak samo Lhotse od początku miało być zadedykowane Jerzemu Kukuczce.
Drugi symboliczny element Twojej wspinaczki to flaga Kaszub, którą zabierasz na każdy szczyt. Dlaczego?
Nie byłabym sobą, gdybym na szczycie nie zrobiła sobie zdjęcia z flagą Kaszub, ona mi zawsze towarzyszy na wyprawach – tak samo jak flaga Polski, ponieważ jestem wielką patriotką. Jeśli chodzi o Kaszuby to czuję, że absolutnie stamtąd pochodzę. Cała moja rodzina jest z Kaszub, bardzo wiele pokoleń. Wszyscy mówimy po kaszubsku. Mam ogromny sentyment do tego miejsca, jest piękne, równie piękne jak Tatry.
Studiowałaś z kolei nad morzem, co też nie wróżyło wysokogórskiej kariery?
Tak i po raz pierwszy w Tatry pojechałam podczas praktyk geologicznych na kierunku geografia. Po tej pierwszej wyprawie w Tatry nie było już odwrotu. Co weekend musiałam tam wracać. Wsiadałam w piątek do pociągu w Gdyni i wracałam dopiero w poniedziałek przed samymi zajęciami. Teraz z Warszawy mam trochę bliżej.
Czy napiszesz książkę?
Mam nadzieję, że kiedyś napiszę, ale dość skromnie podchodzę do tego tematu. Zawsze mi się wydaje, że książki się pisze, gdy ma się duży dorobek i ileś lat życia, dlatego nigdy wcześniej nie myślałam o książce. Może z czyjąś pomocą, bo do swojego pióra podchodzę dosyć krytycznie.
Osiem szczytów ośmiotysięcznych to już spory dorobek. Idziesz po pozostałe?
To już rzeczywiście sporo. Trzeba będzie pomyśleć nad resztą.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Kingi Baranowskiej i Lemon Media.
najbardziej z tych ośmiotysięczników to mi się podoba…Twoja miłość do Kaszub :)))
Super babka, wielka humanistka w gorach, Pani Kingo trzymam kciuki za Korone Himalajow!