Włochy zrodziły wielu alpinistów i są wspaniałym, ciekawym krajem. Od dawna chciałem zapoznać bliżej czytelników bloga z kulturą Italii, gdyż czasem ciężko jest zrozumieć Włochów bez poznania ich kultury. Od pewnego czasu na naszych łamach gości narciarz, a może bardziej pisarz – Emilio Previtali, którego co smakowitsze teksty przetłumaczone na polski trafiają do nas prosto z wyprawy TNF spod Nanga Parbat.
Tak jak poprzednim tekstem o literaturze górskiej Emilio zrobił niezamierzony prezent Jagodzie, tak teraz dał mi okazję do opowiedzenia o tym, z czego śmieją się Włosi. Aby nie być posądzonym o stronniczość, warto zauważyć, że Emilio pisze też kilka słów o Polakach 😉
Pierwszą rzeczą, którą trzeba wiedzieć, by spojrzeć na odegrany przez Emilio żart oczami mieszkańca Półwyspu Apenińskiego, jest to, że dla Włochów wszelkie języki inne niż romańskie, brzmią potwornie twardo, brakuje w nich samogłosek i w ogóle bliższej im do szumu liści (polski), albo poszczekiwania (niemiecki), niż do prawdziwego i jedynie słusznego języka (włoski). Włosi mówiący z niewłoskim akcentem w obcym języku, to chlubne wyjątki.
Drugi element układanki, to fakt, iż odmiennie niż w Polsce, Włochy zaludnione są przez nieskończoną liczbę akcentów. Mieszkańca Neapolu Mediolańczyk rozpozna od razu, mało tego, mieszkaniec Piemontu, będzie mówił inaczej niż mieszkaniec Lombardii, mimo iż dzieli ich czasem odległość kilkudziesięciu kilometrów. Florencja szczyci się (samozwańczo) najczystszym włoskim – tym od Dantego, a Wenecja i tak wie swoje. Małe wioski potrafią mieć swoje dialekty. Dialektowi sycylijskiemu bliżej jest do arabskiego (przynajmniej jeśli chodzi o brzmienie), a ten z Piemontu jest dziwną mieszanką francuskiego, niemieckiego i włoskiego (właściwie to jest odwrotnie, bo dialekty są często starsze niż „oficjalne” języki, ale nie wchodźmy w szczegóły). We włoskich filmach pojawiają się niezrozumiałe dla obcokrajowców komiczne sceny, w których różne akcenty mieszają się i z miejsca przywołują w włoskim umyśle właściwe stereotypy.
Rzecz trzecia i ostatnia – tak jak my mamy swojego Stanisława Tyma, „Rejs” oraz filmy Barei, których absurdalna rzeczywistość trudna jest do ogarnięcia przez obcokrajowca, tak i Włosi mają legendy swojej komedii. Ot choćby znanego i w Polsce Roberto Benigniego, albo mniej znane trio: Aldo, Giovanni, Giaccomo. Są też: gruby i głupawy księgowy Fantozzi (grany i wymyślony przez Paolo Villaggio) oraz geodeta Filini z okularami jak denka od butelek (grany przez Luigi Schroedera, a wymyślony przez Paolo Villaggio) – tworzą oni zabawną parę w kilkunastu świetnych komediach.
Emilo w sposób twórczy posłużył się skeczem Fantozziego, w którym ten udawał szwedzki akcent po włosku. Warto spojrzeć na tę dwuminutową scenę, choćby by uśmiechnąć się do nieodpartego uroku melodii języka. (Filmik może niezrozumiały, ale pozwala zrozumieć relację Emilio, która będzie poniżej – przyp. JM).
Smaczku tej całej międzynarodowej opowieści niech doda fakt, że tekst powstaje w autobusie zagubionym późnym wieczorem między jakimiś maleńkimi wioskami angielskiego hrabstwa Essex.
„Wyszedłem ukradkiem z namiotu pod pierwszym lepszym pozorem. Powiedziałem, że idę się przejść, w międzyczasie wsunąłem sobie swój telefon satelitarny do kieszeni. Po kryjomu. Telefon został wcześniej przygotowany Menu > Ustawienia > Ukryj numer. W ten sposób nie mogli mnie rozpoznać. Simone i David pracowali przy komputerach i spojrzeli na mnie tylko przelotnie, gdy wychodziłem, na dworze padał śnieg. Wyszedłem z namiotu i udałem się w okolice generatora, gdzie trzymamy zbiornik z benzyną i gdzie jest lejek do jej przelewania, rozejrzałem się i zabrałem lejek. Pewny, że nikt mnie nie widział, wsadziłem go sobie pod przeciwwiatrową kurtkę. Później poszedłem do kuchni, do Didara i kazałem dać sobie garnek, największy jaki miał. Dał mi taki, w który mogłem głowę włożyć. Nie spytał się, po co mi ten garnek, dobry wierny Didar. Co więcej, spytał się, czy nie chcę także przykrywki. Nie, dziękuję – odpowiedziałem – ale masz może ziemniaka? Ziemniaka!? Ziemniaka. Didar popatrzył na mnie przez chwilę, a potem znów, nie zadając pytań pogrzebał w worku i wyciągnął trzy ziemniaki, wyłożył je przede mną na dłoniach. Wybrałem największego. Odprowadzany jego zagubionym spojrzeniem, opuściłem bazę i zniknąłem za wielkim głazem, padał śnieg. Nanga Parbat nie można było zobaczyć przez chmury, już od trzech dni jej nie widać. A jeśli widać, to wieje. Pochodziłem jeszcze trochę i znalazłem sobie bezpieczne miejsce za innym, trochę bardziej odległym głazem, tak że nikt mnie nie mógł zobaczyć, nawet Polacy.
Na Polaków trzeba uważać, bo są po drugiej stronie moreny. I są sprytni. Mogliby mnie zdemaskować. Przygotowałem wszystko, garnek, ziemniaka, wyciągnąłem lejek i telefon satelitarny, włączyłem go. Wyszukałem sygnał. Po kilku minutach byłem gotowy: ziemniak między zębami, lejek przed twarzą, głowa w garncu, jest sygnał, wybrałem numer. Gdy telefon dzwonił, powtórzyłem sobie, by pamiętać o niemieckim akcencie. Trochę im zajęło zanim odebrali, w końcu pojawił się głos, to był Simone. Taaaaak?. Ja, guten tag, twu mófi Herr Karl Gabl, słuźba meteo Nanga Parbat. Z drugiej strony cisza. Ja, kciałem zakomunikować, że fenster shone wetter natkodzi, wy ruszać natychmiast jush na summit Nanga Parbat, i zuruck do domu shnell. Z drugiej strony nadal cisza. Shnell! Ruszać! Może ich przekonałem, pomyślałem. Imbecylu, obiad gotowy! Rozłączyłem się. Odłożyłem garnek, ziemniaka, lejek i wróciłem do obozu, do Didara, wręczyłem mu to wszystko i poszedłem do stołu. Niepocieszony. Wiedziałem, że trzeba było udawać akcent austriacki…”
Oryginalny tekst Emilio:
https://www.facebook.com/emilio.previtali/posts/10152227235971726
Tłumaczenie: Mateusz Gątkowski
Mądrze tu i ciekawie. Gratuluję. Co do Włochów – nie zauważyłam różnicy między tymi z Mediolanu, a tymi z Florencji (zwłaszcza w akcencie 🙂 , bo wszyscy jednakowo kiepsko reagują już na turystów i zdzierają z człowieka skandaliczne „koperto”. Więc ja Włochów poważam i cenię, ale już raczej z daleka.
Kłaniam się