„Kto czyta książki, żyje podwójnie” – powiedział Umberto Eco. A jak dać przeczytanej książce drugie życie? Pożyczyć ją komuś i rozmawiać o niej! Pomysł na powołanie przy blogu dyskusyjnego klubu książkowego teraz wydaje mi się czymś oczywistym. Jeśli by go nie było, to trzeba by go było wymyślić. Ale nie mogę napisać, że od dawna chodził mi po głowie. Zupełnie nie. Dopiero zdjęcia Waszych „gór książek” i entuzjazm, jaki wywołała ta spontaniczna akcja na Facebooku doprowadziły do sytuacji „Eureka!”. Niech się stanie czytanie!
Wakacyjne lektury
Jedne z najpiękniejszych wspomnień dotyczących czytania to te, gdy pod koniec roku szkolnego w podstawówce polonistka wypisywała kredą na tablicy lektury szkolne „do następnej klasy”. Oprócz obowiązkowych polecała nam nawet dwukrotnie więcej lektur dodatkowych. Wyrabiała w nas też nawyk do prowadzenia zeszytów streszczeń – nie wystarczyło książkę przeczytać, trzeba było opisać, co się w niej działo, jacy byli bohaterowie, co o nich myślimy. Prawdziwe pole do popisu i młyn na wodę mojej naiwnej eseistyki. Gdy byłam w liceum, to podobne zeszyty funkcjonowały już na rynku jako tzw. ściągi. Szczerze mówiąc przepisywanie tych tytułów z tablicy końcem czerwca było równie ekscytujące, jak wypełnianie karty obiegowej przed wyjazdem na kolonię.
W domu kultury, do którego chodziłam na zajęcia z baletu, mieścił się malutki i bardzo tani antykwariat (niestety dziś tani antykwariat to oksymoron). Nie brakowało w nim lektur szkolnych i literatury dla młodzieży, więc po prostu zanosiłam tam swój wykaz i cierpliwie czekałam. Nigdy nie zapomnę kupienia tej pierwszej książki z wykazu lektur dodatkowych: „Sposobu na Alcybiadesa”, zastanawiania się, dlaczego ma taką a nie inną okładkę, szukania właściwego, wakacyjnego miejsca żeby ją w spokoju przeczytać i w końcu zakończenia streszczenia słowem „koniec”… to był dopiero tak naprawdę „początek”.
Kolejne wakacje i kolejne wakacyjne lektury. Poznałam prawie wszystkie rzeszowskie biblioteki, uwielbiałam przesiadywać w czytelni. Czasem tylko spotykałam się z niezrozumiałą dla mnie odmową wypożyczenia książki. Zaczęłam polegać już nie tylko na lekturach obowiązkowych i dodatkowych, ale także na kanonach, na które trafiłam w podręcznikach do literatury. Nie miało to nic wspólnego z tym, że próbowałam przeczytać książki „zakazane” w poszukiwaniu jakichś gorszących treści. Nie, po prostu miałam swoje listy lektur i je konsekwentnie realizowałam. Jeśli kanon literatury zachodniej zakładał, że warto przeczytać „Dziwne losy Jane Eyre” (ale jak to wypowiedzieć?), to przychodziłam do biblioteki po książkę Charlotte Brontë i nie zrażałam się wypiekami bibliotekarki, która próbowała mi wytłumaczyć, że nie bo nie. Ale już na przykład z „Buszującym w zbożu” nie napotkałam trudności i po lekturze miałam tyle pytań do Salingera, że postanowiłam się nauczyć angielskiego (w mojej szkole był niemiecki). Niestety, nigdy nie zdążyłam z nim porozmawiać, choć byłam na taką okoliczność bardzo dobrze przygotowana – chwilę później odkryłam Allegro i pierwszym zakupem, jakiego dokonałam była krótka biografia Salingera wydana przez jeden z zagranicznych uniwersytetów, dziś mam ich co najmniej kilka, a do tego opowiadania Salingera w różnych, nieznanych mi, językach. No, ale Salinger najpierw okopał się w swojej samotni, a potem odszedł na dobre. Pewnie za mało wysiłku włożyłam w to, żeby choć próbować go spotkać albo wyrosłam z tego pomysłu…
Co nie zmienia faktu, że ostatnie lata szkoły podstawowej to był najbardziej pasjonujący czytelniczo okres w moim życiu. Czas, kiedy książki się po prostu czytało i każda jedna mogła potencjalnie wywołać rewolucję w moim światopoglądzie. Pod tym względem liceum było spokojniejsze (pojawiła się fascynacja sportem i ucieczki na rower), a że znaczną część trzeciej klasy wagarowałam, więc najfajniejsze lektury z „kanonu zagranicznego” wciąż przede mną (nieświadomie wcieliłam w życie zasadę odkładania gratyfikacji). Moje pierwsze studia miały niewiele wspólnego z literaturą piękną, większość czasu przeznaczałam na pozycje naukowe. Na szczęście mogłam do tematu wrócić w pracy i tak już zostało. O pierwszej książce górskiej przeczytacie albo już czytaliście tutaj.
Jak żyć, czyli jak czytać?
Od kilku lat cierpię jednak na problem określany w terminologii japońskiej jako tsundoku. Książki nieprzeczytane (w tym górskie) się piętrzą; książki, które jeszcze chciałabym dokupić walczą o wysoką pozycję na niekończących się listach. Gdy mówię o książkach to czasowniki: „chcę, powinnam, kupię” wypierają „czytam”. W bibliotekach regularnie płacę kary za książki, których nawet nie udaje mi się otworzyć. Czasem nie różnię się nawet bardzo od ludzi, którzy książek wcale nie czytają i zazdroszczę tym, którzy czytają jedną książkę od początku do końca, a dopiero wtedy sięgają po następną. To uczucie przypomina mi, co czułam wobec osób, które od podstawówki wiedziały, że chcą iść na przykład na medycynę, i poszły. A ja zagłuszam swoje czytelnicze sumienie znoszeniem do domu wciąż nowych książek. Byłaby to może całkiem skuteczna metoda, gdybym każdego dnia, poza górkami książek, nie potykała się także o fakt, że prowadzę bloga (bywa że) o książkach.
Do regularnego czytania literatury polskiej udało mi się wrócić w tamtym roku na studiach dla tłumaczy literatury. Co dwa tygodnie zadawano nam inną książkę, która omawiana była przy okazji następnego zjazdu. Te pasjonujące weekendowe spotkania spokojnie mogły rywalizować z wyjazdami w góry. Podbudowana tym, co zobaczyłam na Facebooku i pełna wakacyjnej tęsknoty za studiami, postanowiłam wrócić do tradycji czytania lektur i rozmów na ich temat.
Ogłaszam więc Klub Książkowy „Góry Książek” (KK GK). Nada on rytm mojemu czytaniu i publikowaniu na blogu, na pewno też skorzystam na Waszych sugestiach i sami nawzajem też skorzystacie, bo dołączyć w każdym momencie może każdy. Póki co, nie czuję potrzeby komplikowania tego pomysłu formalnie. Wystarczy, że raz na trzy tygodnie wybierzemy wspólnie jedną książkę górską, postaram się przygotować na jej temat wpis i otworzyć dyskusję. Do tej pory wiele Waszych kapitalnych komentarzy na temat książek górskich przepadało w odmętach Facebooka, a szkoda. Niestety tam nawet najbardziej błyskotliwa uwaga ma żywot motyla. Co innego na stronie, gdzie do komentarzy, czy recenzji będzie można wracać nawet po latach.
Bazując na wiedzy, którą zdobyłam dzięki zdjęciom książek i krótkim wymianom wiadomości z ich właścicielami, doszłam do wniosku, że dobrą książką na początek byłoby „Dotknięcie Pustki” („Touching the Void”) Joe Simpsona oraz zestawienie jej z filmem.
Co Wy na to?
Doskonały pomysł.
Kapitalna retrospekcja, bardzo plastycznie przedstawione – jak bym tam był i aż szkoda, że to nie moje wspomnienia.
No i do tego to straszne słowo „tsundoku”. Pocieszające, że inni też tak mają i to aż tak by stworzyć słowo opisujące proces. Szkoda, że znajomość nazwy „choroby” jej nie „wyleczy”.
Jagoda, dzięki 🙂
Ha! Oglądając zdjęcia miałam wrażenie, że sama je robiłam. Świetny pomyśl 🙂
Jezeli chcesz przeczytac rzeczywiscie interesujaca i fascynujaca ksiazke dotyczaca gorskich wypraw, ale niekoniecznie w Himalaje czy podobne do nich (tych ksiazek jest bardzo duzo), to przeczytaj „W scianach Dzangala” Jacka Kantorczyka albo jej odpowiednik w jezyku angielskim „The Rock Climbers” (www.therockclimbers.com).