Jak nazwałam Artura Hajzera „grubym gburem” i dlaczego w tym roku spodziewałam się „zemsty”

strong-minWpis ten wymaga słowa wstępu. Nie należy go odczytywać szalenie dosłownie. Osoby podobne do osób naprawdę istniejących są tymi osobami (chyba że akurat przytyły i są do siebie mniej podobne). Dotyczy on udziału w Biegu dla Słonia, ale nie jest relacją z niego. Wpis korzysta z komfortu kategorii „Personal mountains”, w której wszystko jest subiektywne. Napisany jest w dobrej wierze i z pewnym przesłaniem, ale jeśli nie nie jest ono czytelne, to biorę to na swoją silną klatę i rozczarowanych przepraszam.

Rok temu po pierwszym Biegu dla Słonia moja motywacja była na najwyższym mozliwym poziomie. Za sprawą biegu, „na którym nie mogło mnie nie być”, chociaż wcale nie biegałam i nie zamierzałam zaczynać, nie tylko udało mi się zacząć, ale też przekonać się, jaka to frajda. Początki przygody z jakąkolwiek dyscypliną mają to do siebie, że widzi się piękny i bezkresny horyzont. Nawet najmniejsze działania przynoszą duże zmiany (oczywiście do czasu, kiedy staniemy się w czymś na tyle dobrzy, że kolejne małe zmiany wymagają wielkich działań). Ale nawet nie o to chodzi, ile tych pierwszych sukcesów będzie, chodzi o deklarację. Początki są obietnicą.

To jest ten moment, kiedy możemy odciąć się na chwilę od rzeczy, które się za nami ciągną, nieraz nas przytłaczają, i powiedzieć sobie: to ja i to moja nowa pasja, korpo-świecie rozstąp się, bo nadchodzimy. Po pierwszym Biegu dla Słonia wcale nie miałam poczucia, że teraz będę już stale biegała i wkrótce wyskoczę na kolejnych zawodach w tych śmiesznych wysokich skarpetkach w neonowych kolorach, ale miałam poczucie, że udało mi się coś przełamać, więc może przy okazji wezmę się do innych rzeczy, przed którymi skutecznie uciekam, a które mam w planach.

A trzeba od razu zaznaczyć, że jestem człowiekiem, który uwielbia planować. Nie robię tego w celach organizacyjnych. Robię to z czystej przyjemności kreowania czegoś, czego jeszcze nie ma, czyli jest dokładnie tak, jak z pisaniem. Jeśli jakąś czynność da się choć częściowo przełożyć na pisanie (rozpisać ją w punktach, listach, strategiach), to na pewno to zrobię. Właściwie to życie amo w sobie jest „idealnie przekładalne”.  Można żyć od listy do listy (albo między wieloma listami). Dlatego, dla mnie, sylwester jest przereklamowany… za to Nowy Rok to wielkie święto układania postanowień noworocznych. W lutym nie przejmuję się tym, że po drodze motywacja gdzieś ugrzęzła, bo zawsze można powiedzieć: February is the new January i wszystko reaktywować. Tydzień przed urodzinami tworzę plakat urodzinowy, na który trafiają kwestie zaległe i te przyszłościowe, slogany, symbole, zdjęcia. „Świecie ,nadchodzę, starsza, czytaj: mądrzejsza”. Właściwie każda powtarzająca się okoliczność jest dobrą okazją, żeby te wszystkie scenariusze przepisać, nadpisać lub napisać od nowa. Nic dziwnego, że Bieg dla Słonia, od którego zaczęłam przygodę z bieganiem, też mógłby być okazją, żeby, zwłaszcza sportowe, plany czy ambicje zweryfikować. Ale w tym roku o mało nie dokonałam sabotażu i nie odpuściłam. Część mnie nie chciała sie pojawiać na starcie.

Napiszmy to wprost: od dłuższego czasu próbowałam wyprowadzić swoje życie na prostą, pogodzić sprawy zawodowe i uczelniane, co sprowadzało się do ciągłej pracy i deficytu snu. Niby nic takiego, a z dnia na dzień zauważyłam, że nie ważę już moich standardowych 51 kilogramów, tylko więcej i więcej. Irytacja sięgnęła zenitu, kiedy niezależnie od tego, czy biegałam, czy nie, nie chudłam. Jeszcze wytrwajcie, to nie będzie wpis o odchudzaniu. W pewnym momencie złapałam się na tym, że nie chcę jechać do Chorzowa. Sensownie było to zrzucać tę niechęć na to, że prawie nie biegałam i nie jestem w formie (ale przecież trochę biegałam), no i zdecydowanie mam daleko. Ale prawdziwej odpowiedzi należało szukać gdzie indziej (prawda zawsze „gdzieś tam jest”): nie tak to widziałam oczami wyobraźni rok wcześniej. Wielu trudnych sytuacji nie mogłam przewidzieć i nie przewidziałam, ale one nie przeszkadzałyby mi w ewentualnym starcie w biegu tak, jak to, że będę szukała wytłumaczenia, jak to możliwe, że osoba, która jest pierwsza, żeby mówić innym, co jest niezdrowe i która uwielbia sport przytyła, ot tak, 5 kg. Co poszło źle? Mój grafik jest napięty, ale zdrowy tryb życia zawsze był wysoko na liście priorytetów.

I tu zaczyna się temat, który mnie od zawsze interesował, mogłabym nawet powiedzieć, że pasjonował mimo że z pasją niewiele ma wspólnego: jak działają kompleksy. Mam to szczęście, że choć przejmuję się tym, co mówią inni, to i tak robię swoje i raczej trudno narzucić mi światopogląd, z którym się nie zgadzam. No i zawsze znajdę coś, co mnie zainteresuje i co uznam za warte zgłębiania i nauczenia, więc zwyczajnie nie miałam dotąd czasu na praktykowanie kompleksów. Za to wciąż rozmawiałam o cudzych, żeby jak najlepiej zrozumieć mechanizm ich działania, i być może po to, żeby jakoś wybić je innym z głowy. I proszę bardzo, oto jestem i nie chcę pobiec, bo przytyłam i nie pokażę się w szortach. Bo wyobrażam sobie ogromne rozczarowanie absolutnie wszystkich, którzy zobaczą, jak słabo biegam. I tu naprawdę nie było czasu na robienie planów i składanie deklaracji, na rozwiązywanie tego problemu przy użyciu motywacji i determinacji. Trzeba było z tym walczyć od razu albo uciec (paradoksalnie ucieczka oznaczałaby niepobiegnięcie).

Walka musiała więc polegać na wyśmianiu własnych kompleksów i zakupieniu koszulki z napisem „Strong is a new skinny” (tłumaczę dla tych szczęśliwców,  którzy nie mieli do tej pory do czynienia ze słowem „skinny” oznaczającym supermodną superszczupłość). Jeśli nie możesz zmienić okoliczności, spróbuj chociaż inaczej na nie popatrzeć. Pamiętałam, że kiedyś w ramach obustronnych złośliwości powiedziałam Hajzerowi, że jest gruby (sic!). Ma więc teraz święte prawo spojrzeć na mnie z góry i powiedzieć mi to samo. Ale wtedy zobaczy też moją ripostę na koszulce i wybuchnie śmiechem. Oczywiście bieg poszedł dobrze, zdecydowanie lepiej niż rok wcześniej, sprawił mi dużą satysfakcję, a na mecie miałam już nowe przemyślenia, nowe plany, nowe punkty do spisania i zrelizowania. 5 kilogramów? Phi, za chwilę nie będzie tematu.

I to zainspirowało mnie do tego, żeby do Biegu dla Słonia, czy w ogóle do pamiętania o Arturze Hajzerze, podchodzić nie pomnikowo, nie symbolicznie, ale bardzo konkretnie, ewentualnie – „z jajem”. Co Artur mi mówił? „Nie bądź ciapą”. Dokuczał, że mam zaległą pracę magisterską… i jak część z Was wie, praca ta została przeze mnie w tym roku napisana, obroniona i oczywiście zadedykowana Hajzerowi – nie bez drobnej uszczypliwości -„kulturoznawcy i himalaiście”. To są te same refleksje, które powtarzam przy okazji książek górskich. Nie jestem typem kibica – jeśli nie mogę danego sportu uprawiać, to prawdopodobnie nie będzie mnie interesował. Czytanie książek górskich to dla mnie polowanie na te momenty, które zainspirują mnie do konkretnych przemyśleń i działań, które będą wyzwaniem dla mojego dotychczasowego sposobu myślenia czy stylu życia (na przykład dowiedziałam się, jak wielu rzeczy… nie potrzebuję i że nawet przy niewielkich środkach można i warto inwestować w doświadczenia, nie przedmioty).

Jak to się ma do Biegu dla Słonia? Artur wrócił do czynnego uprawiania himalaizmu, będąc w takim wieku i kondycji, że miał prawo mieć kompleksy – choć na ile go znałam, nawet mu nie przeszły przez głowę zajętą wcielaniem zamiaru w życie. Zaczął działać. Stając na starcie tego biegu w przyszłym roku chcę mu pomachać: Tak to ja, wiem, wiem w tamtym roku byłam trochę grubsza, ale to już przeszłość. A poza tym wróciłam do sportów, które tak kocham. Starałam się też być dobrym człowiekiem, a jeśli ktoś cierpiał z powodu kompleksów, ofiarowałam mu całe moje wsparcie i wiedzę na ten temat. To ja – kształtowana przez moją siłę, a nie sabotowana przez moje słabości. I tu otwiera się wspomniany wcześniej, piękny horyzont wraz ze wszystkimi rzeczami, o których będę mogła pomyśleć, że stały się faktem. O których napiszę za rok.

Oczywiście, jeśli ktoś powie, że ten wpis jest o niczym, to się z nim zgodzę, nie jest relacją z biegu, nie piszę, na które góry chcę wejść i kiedy. Robię tylko to, do czego otwarcie się przyznałam, że robić lubię – piszę sobie. I nie piszę o wielkich problemach (też je mam, wszyscy je mamy), piszę o małej rzeczy, która próbowała mi odebrać radość z biegu. Jeśli komuś się wydaje, że lubię taki ekshibicjonizm, to się myli. Męczę się przy tym strasznie, ale traktuję to jako kontynuację włożenia koszulki i piątkowego startu, jako swoje oświadczenie (stąd w ogóle nazwa tego typu koszulek „statement T-shirt”). Artur Hajzer i jego dziedzictwo dla każdego mogło oznaczać coś innego, ale myślę, że on sam najbardziej by się cieszył, gdyby ludzie, którzy o nim pamiętają i chcą o nim przypominać, zaglądali w siebie i swoje słabości i działaniami dowodzili, że jednak są silni, że nie są ciapami.

bs

Arturze, wszystkiego najlepszego! I uważaj z tortem urodzinowym, bo ten niebiański też może tuczyć. 28 czerwca 2014 r. Jagoda

Z uwzględnieniem” życzliwych” uwag redakcyjnych pani Beaty Słamy.

 


Tagi: ,

komentarzy 13

  1. Anonim napisał(a):

    Choć mam na głowie całkiem dużo obowiązków (czytaj: dzieci,praca,dom,pasja,ect…) i planowany przyjazd ” dla Słonia ” po prostu nie doszedł do skutku, to trafne powiedzenie, że lepiej kolekcjonować wrażenia niż rzeczy sprawił, że w przyszłym roku biegnę z Wami ludziska- choćby skały srały 😉

  2. przedblogowy napisał(a):

    Teraz mam wyrzuty sumienia, że nie pobiegłem w tym roku w biegu w Warszawie 🙁 Jesteś niezwykle silna, skoro zdecydowałaś się wprost mówić o swoich słabościach (czy też słabostkach). Podziwiam.
    pzdr

    • Jagoda napisał(a):

      Musiałam się pogodzić z tym, że to może być źle albo komicznie odebrane, ale po co kreować się na superblogerkę, kiedy się jest blogerką-z-sąsiedztwa 😉 Chciałam trafić do tych ludzi, którzy zobaczyli medal z biegu i entuzjastyczne posty na Facebooku i pomyśleli: ok, ona mogła, ale ona ma bloga, a ja nie i to nie dla mnie. Myślę, ze przynajmniej część z nich by mnie wyprzedziła i niech tak będzie za rok 🙂

  3. Beata Słama napisał(a):

    Autorko tego tekstu, zajrzyj w siebie i swoje słabości: zanim zaczniesz prowadzić blog, naucz się pisać. Błędy ortograficzne, interpunkcja leży, pomylone związki frazeologiczne… Wstyd coś takiego upubliczniać.

    • Jagoda napisał(a):

      Pani Beato, to już kolejny Pani komentarz na tym blogu i kolejny w takim tonie. Dziwię się, że wciąż się Pani nim jeszcze katuje. Oczywiście wezmę sobie do serca Pani uwagi, bo jest Pani doświadczoną redaktorką, choć nie wiem, komu powinno być wstyd. Komuś, kto upublicznia coś w dobrej wierze i robi coś za darmo dla innych, czy komuś, kto bez dobrej woli zamieszcza hejty i nawet nie zadaje sobie trudu, żeby wskazać, co i jak poprawić? A tak w ogóle miałyśmy się okazję kiedyś poznać. Mam nadzieję, że po tym komentarzu Pani dzień stał się piękniejszy. Pozdrawiam, Jagoda Mytych

  4. Beata Słama napisał(a):

    Dopiero drugi raz przeczytałam coś na tym blogu – ktoś podesłał mi link – więc o katowaniu się nie ma mowy. Wytykanie błędów to nie hejterstwo. Pani blog nazywa się Góry Książek, więc wydawałoby się, że polszczyzna i recenzje powinny być na najwyższym poziomie. Skopiuję tekst i wyślę poprawiony. Za darmo i w dobrej wierze. Pozdrawiam.

    • przedblogowy napisał(a):

      Fajnie, że są jeszcze na tym świecie ludzie, którzy w „w dobrej wierze” wracają na blogi, gdzie autorzy robią błędy. Mi by się nie chciało ;))

    • Jagoda napisał(a):

      A jaki dokładnie błąd Pani wytknęła? Drugi raz Pani komentarz brzmi tak samo: błędy, błędy, błędy, lepiej w ogóle przestańcie pisać! Ma Pani wobec mnie wysokie oczekiwania, to dobrze świadczy o blogu, którego Pani właściwie nie czyta, ale ja mam takie same oczekiwania wobec Pani i poprzedni komentarz również ich nie spełnił.

      Hejt to dla mnie taka forma komunikacji internetowej, która nie jest konstruktywną krytyką, nic nie poprawia i nie naprawia, ale zostawia wrażenie, że komentujący odreagował kosztem autora. Dziękuję za ten gest, choć ja nikogo nie namawiam do pracy za darmo. Pozdrawiam

      • Marta Widera napisał(a):

        Żeby umieć pisać trzeba dużo pisać. I właśnie niekoniecznie do szuflady, a publicznie. Tobie, Jagodo życzę, aby takie komentarze działały tak samo jak ten bieg – motywująco. I za jakiś czas spojrzysz na te wpisy z pozycji osoby piszące tak, że mucha nie siada! 🙂

        O błędach się nie wypowiem, bo specjalistką, ani nawet znawczynią tematu nie jestem.

        Przełamania swoich słabości gratuluję! Działaj dalej, działaj!
        Pozdrawiam

    • petrol napisał(a):

      ” Pani blog nazywa się Góry Książek, więc wydawałoby się, że polszczyzna i recenzje powinny być na najwyższym poziomie. ”
      dziwnych rzeczy można się dowiedzieć w najmniej oczekiwanym
      momencie.Czyż nie jest tak że blog to coś w rodzaju pamiętnika
      (oczywiście ,nie do końca) gdzie autor pisze o tym o czym chce
      i tak jak chce.Być może pisze tylko po to żeby to sobie potem samemu
      czytywać w zaciszu domowym,górskim,leśnym.
      Być może,Pani Beato,powinna Pani załozyć własnego bloga
      i tam wykazać się perfekcjonizmem
      ( jeśli ma Pani coś do powiedzenia tj.)

    • chatnoir napisał(a):

      Pani Beato, przede wszystkim trzeba mieć o czym pisać i moim zdaniem autorka bloga ma o czym. Zaś jak czytam Pani komentarz, to zastanawiam się – czemu właściwie miał on służyć? Nie wskazała Pani żadnych konkretnych błędów – autorka bloga raczej więc na tym nie skorzystała. Pomijam już fakt, że w dobrym tonie jest, by tego rodzaju uwagi przesyłać jedynie do wiadomości osoby, której się zwraca uwagę.
      W rezultacie Pani komentarz trudno nawet uznać za krytyczny – jest co najwyżej krytykancki. Jedyny bowiem jego przekaz to ten, że jest Pani niezadowolona. W Pani wewnętrznym świecie to na pewno bardzo ważna informacja.
      Ja zaś z niecierpliwością czekam na kolejny wpis Autorki. Jeśli będzie z Pani komentarzem – też przeczytam. Ale jak spojrzałem na Pani dorobek „via google” to trochę się obawiam, że jedyne czego się dowiem, to że znowu jest Pani niezadowolona.

  5. marcinek napisał(a):

    Blog i cala strona jest okay. Komu sie nie podoba, to spada na inna strone. Taka moja rada. Jeszcze sprawdze, czy nie narobilem bledow… Oj, brak polskiej trzcionki. Sorry….

  6. Justyna napisał(a):

    Bardzo inspirujący blog, często tutaj zaglądam. Gratuluję sukcesu! Serdecznie zapraszam na moją stronę poświęconą architekturze wnętrz: http://okiemarchitektki.blogspot.com Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>