„Poza trasą” Rafała Urbanelisa: co kolekcjonować, żeby być szczęśliwym narciarzem?

Narty, góry, ludzie, przygoda, natura. Te pięć rzeczowników Rafał Urbanelis wybrał, aby zdefiniować swoją pasję – narciarstwo pozatrasowe. Sam siebie, narciarz-podróżnik, autor popularnego bloga Na krechę, definiuje jako „kolekcjonera doświadczeń, nie rzeczy”. Natomiast jego książki „Poza trasą” nie da się łatwo zdefiniować. Nie jest to (tylko) poradnik narciarstwa ekstremalnego, choć nie brakuje w nim wskazówek jak najbardziej technicznych. Nie jest to książka podróżnicza, choć przenosi czytelnika od szczytów Tienszanu, przez bezdroża Alaski, mroźne japońskie góry Hokkaido, do Gruzji, Laponii, ale też całkiem niedaleko, do mekki narciarzy, austriackiego Krippenstein. I zdecydowanie nie jest to książka psychologiczna, choć… jedną z idée fixe autora wydaje się być szukanie odpowiedzi na pytanie, czy on i bohaterowie książki są szczęśliwi żyjąc tak jak żyją.

Zacznijmy jednak od nart. Narciarz pozatrasowy to ktoś, kto bez trudu pozna bratnią duszę ­– cechy charakterystyczne to szerokie narty, plecak lawinowy i nietypowe duże talerzyki od kijków. I tak Rafał Urbanelis trafił w Portillo, narciarskim ośrodku w Chile, na Javiera. Choć nie znaleźli wspólnego w sensie lingwistycznym języka, szerokie narty i szeroki uśmiech wystarczyły, by zaliczyli wspólnie dobry zjazd poza trasą. Z licznych doświadczeń autora wynika, że samotne podróże na narty wcale nie oznaczają samotnej jazdy na nartach.

Dzięki samotnej podróży poznajesz wielu wspaniałych ludzi, prawdziwie integrujesz się z krajem, który odwiedzasz, z autochtonami i z otaczającą cię kulturą. Zdaniem wyznawców tej teorii pierwsza samotna podróż jest rodzajem wspaniałego szoku, który pamięta się przez resztę życia. Totalne zanurzenie się w lokalnej kulturze.

W książce sporo miejsca zajmują opisy śniegu. Dla niewprawnego narciarza, a do takich się zaliczam, śnieg dzieli się na dobry i zły. Ponoć Eskimosi są w stanie rozróżnić ponad dwieście rodzajów śniegu. Jijyo – jeden z bohaterów „Poza trasą”, mieszkaniec Hokkaido, wyspy na której w samym tylko styczniu spada cztery razy więcej śniegu niż na Kasprowym przez cały rok – mówi o 20 rodzajach. Dla narciarza pozatrasowego liczy się zdaniem Urbanelisa nie więcej niż 11 rodzajów i dzięki temu, że poświęca im z osobna trochę miejsca, wiem w końcu, czym jest gips, a czym szreń łamliwa.

Wszyscy znają puch? Ekspert twierdzi, że tylko tak im się wydaje.

…najlepszy (…) jest puch. Puch rządzi. Z tym drobnym zastrzeżeniem, że wielu ludzi (a za nimi firmy turystyczne czy portale internetowe) nadużywają tej nazwy. „Idziemy na puch”, „jazda w puchu”, „puchowy raj”. Tak naprawdę nigdy jednak w puchu nie jeździli ani nawet go nie widzieli. Jeżdżąc poza trasami od ponad 12 lat, w prawdziwym puchu przejeździłem maksymalnie kilka, może kilkanaście dni w życiu. Jeśli miałeś okazję jeździć w prawdziwym puchu po pas albo głębszym – jesteś szczęściarzem.

Zarówno samotne wypady narciarskie, jak i upajanie się puchem, niosą za sobą to samo ryzyko – lawiny. Co roku setki freeriderów giną na nartach pod lawinami. W książce pojawiają się zarówno opisy systemów plecaków lawinowych, jak i strategii wydostania się z lawiny. Swoimi refleksami dzielą się z autorem uznani przewodnicy, „goście od bezpieczeństwa”, a wśród nich Theo Meiners, na przełomie lat 80. i 90. jeden z odkrywców narciarskiej Alaski („Czasem jego rady kojarzyły mi się z przykazaniami o charakterze religijnym, kiedy będąc ze mną sam na sam, przymykał oczy i mówił: Rafael, musisz jeździć stąd… i dotykał na swoim korpusie miejsca gdzieś w okolicy splotu słonecznego czy serca”) oraz Marcin Kacperek, przewodnik IVBV,  wspinacz i polski pionier freeride. Ten ostatni trochę narzeka na poziom naszych szkoleń lawinowych, ale kto był na kilku takich szkoleniach na pewno się zorientował, jak różny mogą mieć one poziom.

Czy narciarz pozatrasowy bardzo ryzykuje? Rafał przywołuje korporacyjny bon mot, że „ryzyko jest zarządzalne”, da się je świadomie ograniczać.

Ocena sytuacji lawinowej, odpowiedni sprzęt, ratownictwo, doświadczenie – to wszystko minimalizuje podejmowane ryzyko. Ważna jest umiejętność powiedzenia „zawracam” albo „tędy nie jadę”. Nawet gdy oznacza to parogodzinne podejście lub powrót. Doświadczeni narciarze pozatrasowi, przewodnicy i ratownicy robią to bez przerwy. Nie pozwalają ponieść się ryzyku, a zamiast tego ograniczają je – zarządzają nim i dzięki temu wciąż żyją.

Choć filozofia solo travel i samotne obcowanie z przyrodą są czymś, co autorowi wyraźnie odpowiada, to jednak ludzie są w tej książce najważniejsi. Rozdziały nie noszą nazw miejsc, w których na nartach jeździł, ale imiona ludzi, z którymi albo dzięki którym jeździł. Szczególnie dwie takie postacie utkwiły mi w pamięci.

Pierwszą jest Erik, wilk morski z Norwegii, kapitan niewielkiej, ale doskonale zadbanej i błyszczącej niczym Rolls-Royce łodzi o nazwie „Solli”. Norweg jest też przykładem, że pasja życia nie musi być pasją ekstremalną i że można ją rozwijać na marginesie dnia powszedniego, choć w tym przypadku to będzie dość długi i szeroki margines.

„Solli” została zbudowana w 1908 roku przez sławnego w Norwegii odkrywcę, podróżnika i projektanta-konstruktora statków, Colina Archera, z przeznaczeniem na potrzeby ratownictwa. Uratowała ponad 30 rozbitków i pomogła setkom rybaków, a w 1976 roku trafiła w ręce świeżo upieczonego inżyniera okrętowego – naszego Erika. Od tego momentu rozpoczął się nigdy niekończący się projekt renowacji. Etap od zakupu do pierwszego rejsu zajął 10 lat. „Pracowałem jako inspektor statków i podczas tych dziesięciu lat, niezależnie od swojej pracy, każdego roku spędzałem przy ‚Solli’ około dwóch i pół tysiąca godzin. To jest średnio siedem godzin dziennie. Taki drugi etat” – wspomina Erik.

W tle „Solli”

Erik nie tylko zna fiordy, ale sam także jeździ na nartach skiturowych, więc był idealnym kapitanem, doradcą, ale też kucharzem wyprawy. Można też z nim było porozmawiać o absurdach biurokracji, przez jaką przejść muszą miasta kandydujące do organizacji zimowych igrzysk olimpijskich w 2022 roku. Zarówno Oslo, jak i Kraków zrezygnowały z tego przywileju. I przede wszystkim tematy, które poruszał Norweg były wskazówką, za czym warto w życiu podążać.

Erik poświęcił swoje życie pasji. Nie pamiętam, by choć raz wspomniał o swojej pracy w stoczni. Opowiadał za to o „Solli”. O tym, gdzie nią płynął, o jej historii, o misjach ratunkowych, kiedy ocalała ludziom życie, o całym projekcie renowacyjnym i o planach na przyszłość. Przyjemnie posłuchać człowieka, który ma niebanalną pasję. Jeszcze przyjemniej popatrzeć w błyszczące podekscytowaniem oczy siedemdziesięciolatka, który o niej opowiada.

Nie byłoby tych opowieści na łamach książki i być może nie byłoby szerokich nart i dalekich wypadów, gdyby nie kolejna osoba – Jolka. Rozdział o tym tytule opowiada o matce autora, która po raz pierwszy zabrała 4-letniego wówczas syna na narty i – mimo wydawać by się mogło nieprzystających okoliczności życiowych – organizowała mu w późniejszych latach wyjazdy na aktywne ferie zimowe.

Ja jednak wtedy przyjmowałem to bez większej wdzięczności. Wydawało mi się, że po prostu tak ułożyło się życie, że mieliśmy fart. Dziecko nie analizuje za bardzo tego, co je spotyka, przyjmuje to za normę bez głębszego zastanowienia. A szkoda. Dziś wiem, że według wszelkich prawideł nie powinno być jej stać na wysłanie dziecka w góry. Chlający mąż i pensja pracownika osiedlowego domu kultury, dorastający syn, podręczniki, buty, jedzenie… Sporo wydatków, podczas gdy dokoła czasy przemian, reforma Balcerowicza, szalejąca inflacja i totalna niepewność jutra. To dla mnie późna podstawówka, a korepetycje z fizyki zacząłem dawać dopiero w liceum, więc wtedy nie dokładałem się jeszcze do domowego budżetu. Większość chłopaków z bloku, nawet ci w (wydawałoby się) lepszej sytuacji finansowej, zostawała w ferie w mieście – a ja jechałem jakimś cudem na narty. Jak? Nawet teraz nie do końca to rozumiem.

Rozdział jest krótki, ale wystarczająco szczery, by wzruszyć.

Bohaterów jest znacznie więcej i historia każdego z nich nadawałaby się na osobny, pogłębiony reportaż. Każda z postaci osadzona też jest w jakimś konkretnym geograficznym miejscu – a te, wymienione na okładce, robią wrażenie: Alaska, Chile, Spitsbergen, Laponia, Hokkaido, Tienszan. W każdym rozdziale  (a potem także w Suplemencie) znajdują porady, dzięki którym czytelnik zainteresowany narciarstwem pozatrasowym  (a może nawet heliskiingiem, czyli wyrzucaniem narciarza na szczytach gór z helikoptera) w tych lokalizacjach będzie mógł odtworzyć zrealizowane przez Rafała Urbanelisa projekty wypraw.

Tak jak już wspominałam jest też sporo o filozofii podróżowania. Mnie nawet bardziej zainteresowało opisane w książce antypodróżowanie.

Mam wrażenie, że wszyscy jeżdżą wszędzie. Minęły czasy odkrywców i pionierów. Gdziekolwiek polecimy – zobaczymy białego faceta z iPhonem w ręku. W jednej części świata ten facet będzie nosił garnitur i regularnie spoglądał na zegarek, w innej może nie być do końca trzeźwy i mieć na nogach klapki, a w jeszcze innej będzie niósł plecak. Ale czy na pewno to taka wielka różnica? Backpackerski Hostel w Santiago de Chile. Mały drewniany domek w alaskańskiej dziczy. Pięciogwiazdkowy Hilton na Fuercie. Sukcesywnie zadeptujemy całą planetę.

Szczególnie dobrze widać to na przykładzie Laponii. W 2008 roku autor czuł się tam niemal pionierem nart, a w dolinach nie widać było śladu skuterów śnieżnych. Dziś w mediach społecznościowych publikowane są setki zdjęć z tego wydawałoby się niedotkniętego cywilizacyjnym szałem zakątka. Sam autor ma swój udział w ułatwianiu „ogarnięcia” lapońskiej przygody – szczegółowo opisał to miejsce na swoim blogu.

Nie zrozumcie mnie źle. To wciąż ta sama Laponia. Radość z nart jest ta sama i wciąż szczytów jest wystarczająco dużo, by zakładać ślady przy każdym zjeździe. Znów przynajmniej parę razy dziennie widzę renifery. I przynajmniej raz dziennie je zjadam – są wyśmienite. Ale jednak coś się zmieniło. Zdewaluowało. Jak do tej dewaluacji miało się kolekcjonowanie doświadczeń?

Brama Laponii

W książce nie brakuje też faktów historycznych, powoływania się na badania czy artykuły naukowe, wspomniane są też inne książki (wielkie dzięki za „London Orbital”!). Można odkryć rzeczy mniej oczywiste – na przykład dowiedzieć się o istnieniu niedaleko Longyearbyen na Spitsbergenie międzynarodowego banku nasion nazywanego „sejfem apokalipsy”. W wydrążonym na 120 metrów w głąb w litej skale schronie składuje się próbki nasion. Swoje depozyty nasion ma obecnie w spitsbergeńskim sejfie ma obecnie ponad 100 krajów, w tym Polska.

Opisana jest niecodzienna metoda „przekołysania” akvavitu, dzięki której ten alkohol ma dużo lepszy „certyfikowany” smak. Autor przytacza różne nazwy i rodzaje intuicji opisane przez polskich podróżników (jak Roger z „Samsary” Michniewicza czy „Pierwsza Myśl” Koperskiego) oraz dokonuje subiektywnego przeglądu igrzysk zimowych (od Calgary przez Albertville, Lillehammer, …, aż po niechlubne Soczi).

Ale to także książka o naturze ludzkiej i tym, co w amerykańskiej konstytucji określa się jako pursuit of happiness. Czy ta ekstremalna pasja czyni go szczęśliwszym? To pytanie-klamra, które pojawia się na początku i końcu opowieści. Słowo szczęście Rafał Urbenalis przykłada i „testuje” na różnych pojęciach i podejściach: samotnym podróżowaniu, filozofii slow life, minimalizmie, kolekcjonowaniu doświadczeń, eksplorowaniu, poczuciu wolności, sławie, statusie materialnym, ale też modnym ostatnio coachingu.  Co do jednego jest pewien – społeczny przymus szczęścia, podobnie jak otaczanie się dobrami materialnymi, do szczęścia nie prowadzą.

Nie przywiązuje się do rzeczy. Niedoścignionym ideałem pozostanie dla mnie w tej materii profesor Bartoszewski, który w „Życiu trudnym, lecz nie nudnym” opisał szczególne doświadczenie z okresu okupacji. Podczas wycieczki z Warszawy do Krakowa cały jego dobytek zmieścił się w jednym małym kuferku. Wszystko poza tym zostało zniszczone, spalone, zbombardowane lub rozkradzione. Na jednym z dworców ktoś ukradł profesorowi ten właśnie jedyny kuferek. Profesor podsumował to zdarzenie słowami, które zapamiętam na długo: „Poczułem się prawdziwie wolnym człowiekiem”. Spośród wszystkich rzeczy profesor kolekcjonował jedynie książki, niezliczone ilości książek.

Autor jest bardzo szczery, otwarcie pisze o swoich wątpliwościach, małych zazdrościach, nie dba też o poprawność polityczną (i nie da się ukryć, że w tym temacie jako czytelnik trzymam z nim sztamę), choć – o przeklinaniu, wydawałoby się tak charakterystycznym dla uprawiających sporty ekstremalne,  można zapomnieć – w najgorszym wypadku freerider ucieka do przymiotnika „cholerny”.

Książkę zamyka Suplement i Słowniczek pojęć narciarskich. W Suplemencie znalazły się kwestie logistyczne i zdjęcia z opisanych wcześniej wypraw. Długo zastanawiałam się, czy nie wolałam, żeby były od razu w tekście opisującym daną osobę czy miejsce. Ostatecznie widzę plusy w obu rozwiązaniach – brak zdjęć na początku dawał pole do popisu wyobraźni – w efekcie moja „Solli” wyglądała zupełnie inaczej niż ta ze zdjęcia.

Czy „Poza trasą” jest lekturą dla każdego? Na pewno większą frajdę sprawi tym, którzy na nartach już jeżdżą. Największą korzyść odniosą czytelnicy, którzy nie dopuszczali myśli, że pozatrasowe narciarstwo w Chile czy na Spitsbergenie mogłoby być dla nich finansowo dostępne. Autor celuje bowiem w niedrogich podróżach w tereny górskie, słabo zaludnione lub wręcz dzikie i każdorazowo spowiada się z kosztów. Ci lubiący oglądać spoty reklamowe firm outdoorowych, w których główną rolę grają narciarze i słowa: „freedom” i „powder”, będą mogli poczytać, o szukaniu takich okoliczności przyrody w praktyce. A tym, którzy na nartach nie jeżdżą ani puchu nie tropią, pozostanie nowa wiedza o świecie i miejscach, w których celebruje się sporty zimowe; spojrzenie na śnieg oczami freeridera, który kończąc swoją opowieść, cytuje Johna Muira: „Świat jest całkiem spory, więc chcę się dobrze rozejrzeć, zanim zapadnie zmrok”.

Rafał Urbanelis, „Poza trasą” SQN, Kraków 2017



Dołącz do dyskusji!

  1. Joanna pisze:

    Zazdroszczę! Dopiero zaczynam swoją przygodę z nartami i surfem, ale już całkiem mi idzie. Nie można się poddawać, a dojdzie się do celu!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>