Artur Hajzer – Lodowy Kierownik

hajzer-portretCzy możliwy jest himalaizm zimowy bez Artura Hajzera? – Jak się powiedziało a, trzeba powiedzieć i b, i z. Istnieje chęć, żeby to dokończyć. Chęć ugruntowania polskiej pozycji lidera w tej dyscyplinie. To piękna idea i z pasją ją realizuję – mówił. I choć wyprawa na Gaszerbrumy, podczas której zginął, odbyła się niejako obok projektu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015, to i tak było wiadomo, że pojechał, aby budować tam formę na pozostałe, nie zdobyte jeszcze zimą szczyty. Był jednym z najmłodszych Lodowych Wojowników – stał się wiecznie młodym Lodowym Kierownikiem. Tekst po raz pierwszy opublikowany był w magazynie „n.p.m.”, w numerze z września 2013.

hajzer-phz

„Każdy zna jakąś jego twarz. Jedną lub kilka” – napisała o swoim mężu i najlepszym przyjacielu Izabela Hajzer. I faktycznie życiorysem Artura Hajzera dałoby się obdzielić kilka osób. Był wspinaczem najwyższej klasy, zdobywcą siedmiu ośmiotysięczników, odnoszącym sukcesy biznesmenem, pomysłodawcą oraz głównym dowodzącym programu, dzięki któremu Polacy znowu wyruszyli na ośmiotysięczniki zimą. Nawet jeśli nie wszystkie cele, które sobie stawiał, udało się zrealizować z sukcesem – nie poddawał się. Słynął z uporu, ciętego dowcipu oraz z chęci dzielenia się swoją wiedzą i doświadczeniami.

Zginął 7 lipca tego roku w trakcie odwrotu z Gaszerbrumu I, jednego z dwóch ośmiotysięczników, które planował zdobyć tego lata dla „podtrzymania formy i kontaktu z wysokością przed ewentualnymi wyprawami zimowymi w latach następnych”. Pożegnaliśmy go 24 lipca w archikatedrze w Katowicach, w tej samej, w której 24 lata wcześniej odbyła się msza za Jerzego Kukuczkę. Wzruszające przemówienie podczas żałobnych uroczystości wygłosił Janusz Majer, nie tylko wieloletni partner biznesowy, ale także przyjaciel Artura Hajzera.

Gdy pracowałam nad tym tekstem, powiedział mi: „Każdy zna jakąś jego twarz. No właśnie. Wydaje mi się, że znałem wszystkie. Gdy się pracuje razem, to znajdzie się wiele powodów, żeby skończyć z przyjaźnią, ale jakoś dawaliśmy sobie radę. Przetrwaliśmy trudne chwile i zawirowania”.

Słoń

Urodził się 28 czerwca 1962 roku na Śląsku. Na uniwersytecie w Katowicach ukończył kulturoznawstwo i przede wszystkim od młodzieńczych lat związał się ze śląskim środowiskiem wspinaczkowym, w którym znany był pod ksywką „Słoń”. Wspinać zaczął się jako 14-latek w Harcerskim Klubie Taternickim. Kurs tatrzański, czyli tzw. Betlejemkę, ukończył w wieku 16 lat. Już wtedy odznaczał się sportowym nastawieniem. Przeszedł wiele dróg na Kazalnicy Mięguszowieckiej, na Ganku i innych ścianach, a w Alpach kilka trudnych dróg w masywie Mont Blanc, m.in. na Petit Dru i Mont Blanc du Tacul.

Mont Blanc 1981 - z arch. Artura Hajzera

Mont Blanc 1981 – z arch. Artura Hajzera

hajzer-mlody

Późniejsza kariera wspinaczkowa Artura Hajzera związana była z katowickim Klubem Wysokogórskim, nazywanym w tym czasie „najlepszym klubem himalajskim na świecie”, ponieważ tu właśnie działali m.in. Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki czy Ryszard Pawłowski.

Byliśmy w Klubie Wysokogórskim jedną wielką rodziną. Życie koncentrowało się wokół klubu. Spędzaliśmy czas nie tylko na wyjazdach w skałki czy wyprawach w góry, ale razem pracowaliśmy, bankietowaliśmy, chodziliśmy na koncerty. Artur był w klubie postacią znaczącą. Był jednym z tych młodych, którzy się dobrze zapowiadają – i nie skończyło się na zapowiedziach, ponieważ do 30. roku życia sporo osiągnął – wspomina Janusz Majer, który od 1980 był prezesem Klubu Wysokogórskiego w Katowicach, a obecnie jest jego honorowym członkiem.

hajzer-anorakArtur Hajzer był nie tylko wyróżniającym się wspinaczem, ale także obrotnym i zdolnym… krawcem. Dla siebie i wspinających się kolegów szył wszystko – od uprzęży przez plecaki po odzież i kurtki puchowe. Doświadczenia bezcenne, biorąc pod uwagę, że był potem jednym z pionierów polskiej branży outdoorowej. Nieobce były mu także doświadczenia malarskie – głównie te wysokościowe.

Dzień podobny był do dnia: od rana do wieczora nie wypuszczaliśmy z ręki malarskiego wałka. Na szczęście weekendy spędzaliśmy w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, poświęcając cały czas szlifowaniu wspinaczkowej formy. Jeszcze nie wiedzieliśmy, w jakich górach przyjdzie nam tę formę sprawdzić – tak Artur Hajzer wspominał lato 1982 roku w swojej książce „Atak rozpaczy”.

I właśnie w tym roku, czyli w wieku 20 lat, rozpoczął swoją himalajską przygodę, od wyjazdu w rejon Rolwaling Himal. Rok później wziął udział w wyprawie na Tirich Mir, najwyższy szczyt Hindukuszu (7706 m n.p.m.). W 1985 roku Artur Hajzer podjął pierwszą próbę zmierzenia się z południową ścianą Lhotse. Klubowa wyprawa była już na wysokości obozu V, gdy dołączył do niej jeszcze jeden przedstawiciel środowiska katowickiego – Jerzy Kukuczka.

Artur Hajzer i Rafał Hołda, Kathmandu 1982, z archi. Artura Hajzera

Artur Hajzer i Rafał Chołda, Kathmandu 1982, z archi. Artura Hajzera

Niestety, choć na tej wyprawie Hajzer poznał swojego idola i przyszłego partnera wspinaczkowego, to stracił także dotychczasowego kompana. Na Lhotse zginął Rafał Chołda, o którym pisał, że „od czasu, gdy pierwszy raz związali się liną w 1981 roku, podążali tą samą drogą”. Wyprawa nie zakończyła się sukcesem. Niejako z marszu wyruszył na kolejną, tym razem zimową wyprawę na Kanczendzongę. Po raz kolejny nie stanął na szczycie i po raz kolejny doświadczył w górach śmierci, tym razem Andrzeja Czoka.

Partner Jerzego Kukuczki

Gdy szuka się określeń, które opisywałyby Artura Hajzera, jednym z pierwszych jest zawsze „partner Jurka Kukuczki”. Mimo że ich pierwsza wspólna wyprawa nie należała do udanych, po Lhotse Hajzer poczuł się pewniej.

Artur Hajzer, Wanda Rutkiewicz i Jerzy Kukuczka, Annapurna 1987

Artur Hajzer, Wanda Rutkiewicz i Jerzy Kukuczka, Annapurna 1987

„Zacząłem wierzyć we własne siły. Uświadomiłem sobie, że moje pierwsze kroki są analogiczne do tego, co przed kilku laty robił Jurek. […] W końcu nabrałem przekonania, że przegrana na Lhotse nie przesądza o wszystkim, i następnym razem – jak świadczy o tym kariera Jurka – powinno być lepiej” – wspominał po latach. I było. Zresztą razem z Jerzym Kukuczką.

– Może pojechałbyś ze mną na wyprawę? Potrzebuję partnera. Co ty na to?

– Ja na to jak na lato, wchodzę w ciemno – odpowiedział Kukusiowi Słoń.

„To było dla Artura bardzo nobilitujące. Bardzo się cieszył. Jurek Kukuczka zaproponował Arturowi, że jeśli zorganizuje wyprawę na Manaslu i zimową na Annapurnę, to będą się razem wspinać. I tak się stało, dlatego Artur nie zdecydował się wtedy jechać z nami na drogę Magic Line na K2” – opowiada Janusz Majer.

„Wyprawa na Manaslu (8156 m) była najtrudniejszą spośród naszych, czyli moich i Jurka, wspólnych ekspedycji, które zakończyły się sukcesem. Odbyła się jesienią 1986 roku. Jeszcze w tym samym sezonie zaatakować mieliśmy południową ścianę Annapurny (8091 m)” – pisał Hajzer. 3 lutego 1987 roku dokonali pierwszego zimowego wejścia na ten ośmiotysięcznik.

Kolejną ich wspólną wyprawą był letni wyjazd na Sziszapangmę w sierpniu 1987 roku, podczas którego udało się wytyczyć nową drogę na zachodniej grani. W tym samym roku Artur Hajzer po raz kolejny podjął wyzwanie południowej ściany Lhotse, na międzynarodowej wyprawie zorganizowanej przez Krzysztofa Wielickiego. Nie udało się. W 1988 roku znowu towarzyszył Jurkowi Kukuczce – tym razem podczas wejścia nową drogą na Annapurnę Wschodnią. Rok później Hajzer po raz trzeci powrócił na południową ścianę Lhotse. Międzynarodową wyprawę organizował tym razem „największy rywal” Kukuczki, Reinhold Messner.

„Po tej wyprawie uznałem, że kolejne próby to strata czasu” – pisał w „Ataku rozpaczy”. I dlatego nie towarzyszył Kukuczce w jego próbie. „Było widać, że Artur dorównał już swojemu mistrzowi i że odezwała się jego ambicja. Chciał realizować własne projekty górskie” – wspomina Janusz Majer. 24 października 1989 roku Jerzy Kukuczka odpadł od ściany i zginął na południowej ścianie Lhotse. Artur Hajzer na długi czas zrezygnował ze wspinania.

„Po śmierci Jurka Kukuczki dochodziłem do siebie 15 lat” – tylko tyle powiedział mi o tym wydarzeniu i wyłączył się na chwilę z rozmowy. Wyglądał, jakby nie mówił o czymś sprzed lat, tylko przeżywał informację, która właśnie nadeszła. Gdy już w ramach PHZ powrócił na Lhotse, mówił, że była to „rozmowa z duchami”.

Ratujący i ratowany

Rok 1989 był dla polskiego himalaizmu tak samo tragiczny jak bieżący. To wówczas podczas wyprawy na Mount Everest w lawinie na przełęczy Lho La zginęło pięciu wybitnych wspinaczy: Eugeniusz Chrobak (kierownik wyprawy), Zygmunt Andrzej Heinrich, Mirosław „Falco” Dąsal, Wacław Otręba i Mirosław Gardzielewski. Ocalał jedynie Andrzej Marciniak, który cierpiąc na ślepotę śnieżną, oczekiwał ratunku. Artur Hajzer był wtedy w Katmandu. Bez wahania zajął się organizowaniem skomplikowanej akcji od strony chińskiej, bo tylko ta wchodziła w grę.

W tym czasie trwały protesty na placu Tiananmen. Granice były szczelnie zamknięte. Potrzebny był nacisk ze strony ambasady amerykańskiej. Organizacja tej akcji była chyba trudniejsza niż akcja sama w sobie. Ale dostałem zlecenie od Janusza Majera, że albo coś zrobię, albo jest pozamiatane. W takich sytuacjach nie ma się co długo zastanawiać, bo będzie po sprawie – wspominał Artur Hajzer.

Wydawało mi się, że jest to jedyna osoba, która w tak skomplikowanej sytuacji będzie umiała zorganizować akcję ratunkową. Mimo że w bazie byli bardzo dobrzy wspinacze, sytuacja lawinowa uniemożliwiała dojście z naszej strony. Pozostawało tylko rozwiązanie niekonwencjonalne. Dla Artura to było wyzwanie, czyli kwintesencja jego postępowania, życia. Od razu zaczął działać. Gadał z Messnerem, Messner gadał z ambasadorem włoskim, który następnego dnia grał w tenisa z ambasadorem rosyjskim… Chodziło o to, żeby dotrzeć do Chińczyków i uzyskać zgodę na akcję – mówi Janusz Majer.

Akcja ratunkowa po Andrzeja Marciniaka, 1989, z archi. A. Hajzera

Akcja ratunkowa po Andrzeja Marciniaka, 1989, z archi. A. Hajzera

Za brawurową akcję ratunkową na Evereście Artur Hajzer otrzymał nagrodę Fair Play Polskiego Komitetu Olimpijskiego. 20 lat po tym wydarzeniu Andrzej Marciniak zginął podczas wspinaczki w Tatrach. Pytany o to, Artur Hajzer podkreślał, że najważniejsze, iż udało mu się podarować te 20 dodatkowych lat.

Jednak Artur Hajzer nie tylko ratował ludzi, ale także i był przez nich ratowany z opresji. W 2005 roku na Broad Peaku złamał nogę na wysokości prawie 8000 metrów. Akcją ratunkową pokierował wówczas wspinający się z nim Piotr Pustelnik. W lutym 2008 roku został porwany przez lawinę na południowej grani Ciemniaka w Tatrach Zachodnich. Udało mu się utrzymać blisko powierzchni i dzięki sprawnej akcji TOPR-u wyszedł z tego wypadku bez obrażeń, a wręcz dorabiając się mitu, że zawsze spada na cztery łapy. Za poruszanie się poza wyznaczonym szlakiem turystycznym dyrekcja TPN-u ukarała go symbolicznym upomnieniem.

Lawina na Ciemniaku 2008

Lawina na Ciemniaku 2008

Luty 2008, Tatry, cel: przejście grani Tatr Zachodnich non stop. Idę z trzema doświadczonymi himalaistami. Czuję się bezpiecznie. Mija 22. godzina marszu, jesteśmy na podejściu na Ciemniak. Artur idzie pierwszy, nagle znika. Nerwówka – Piotrek próbuje złapać zasięg i powiadomić TOPR, Darek zbiega w dół. Udało się, TOPR zawiadomiony, przylecą. Słysząc helikopter, schodzimy wolno w milczeniu. Mijają minuty. Nagle dźwięk SMS-a. To Artur: „Żyję”. Pierwsza myśl: „Artur, jesteś niezniszczalny”. Ta myśl towarzyszy mi i dziś – wspomina himalaistka Tamara Styś.

 Biznesmen

Po roku 1989 Artur Hajzer wycofał się z czynnego wspinania i wspólnie z Januszem Majerem zajął się działalnością biznesową. Tak zrodziła się kultowa w latach 90. marka Alpinus.

Po akcji na Evereście Artur wymyślił sobie 14 ośmiotysięczników w jeden rok. Mieliśmy mieć na ten cel milion dolarów. Kompletowaliśmy zezwolenia. Prace organizacyjne były zaawansowane. Już nawet wizytówki były. Jesienią 89 roku, gdy Jurek był na Lhotse, pojechaliśmy z Arturem na ISPO szukać sponsora na nasz projekt. Rozmawialiśmy między innymi z Albrechtem von Dewitzem, twórcą Vaude, dużej niemieckiej marki outdoorowej. W efekcie nie pozyskaliśmy sponsora na projekt himalajski, ale znaleźliśmy partnera do biznesu – opowiada Janusz Majer. – Najpierw szyliśmy dla Vaude, a potem już dla Alpinusa. Od Vaude dostaliśmy know-how. Naszą zaletą było to, że doskonale znaliśmy się na produkcie. Nasze wyroby słynęły z dobrej jakości. Do dzisiaj spotykam ludzi w naszych kurtkach z lat 90. – dodaje.

Wysokiej jakości materiały oraz zaawansowane technologie, a jednocześnie jeszcze nie tak rozbudzone zainteresowanie Polaków outdoorem miały wpływ na to, że marka popadła w tarapaty finansowe i zbankrutowała. Jej twórcy nie zrazili się jednak. Kolejnym wspólnym projektem Hajzera i Majera została bardziej przystępna cenowo marka HiMountain, której produkty właściwie na każdym kroku widać w polskich górach.

Mieliśmy już doświadczenie upadku poprzedniej naszej firmy, więc tworząc HiMountain, staraliśmy się wyeliminować przyczyny wcześniejszego niepowodzenia. Natomiast nie rezygnowaliśmy z jakości. Artur był w pracy bardzo kreatywny i śledził wszystkie trendy na rynku. Potrafił budować zespół i wymyślać projekty, wokół realizacji których ludzie się chętnie skupiali – mówi Janusz Majer.

Po 15 latach w branży dotarło do Artura Hajzera, że „bez gór nie potrafi spokojnie żyć”. Powrócił w 2005 roku. Najpierw, niejako z marszu, pojechał z Piotrem Pustelnikiem na Broad Peak, potem z Robertem Szymczakiem na Dhaulagiri.

Lider wypraw zimowych

Biznesowe podejście można też odnaleźć w sposobie funkcjonowania programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015 który według słów samego Artura Hajzera zrodził się z potrzeby przekonania Polskiego Związku Alpinizmu do dofinansowania wypraw w góry najwyższe.

To, że program istnieje, zależy w 90 procentach od pracy biurowo-menadżerskiej i powinienem kiedyś opisać, jak to wygląda zza biurka – żartował Hajzer.

A wyglądało to tak. 14 listopada 2009 roku zjawiła się u niego trójka kandydatów na himalaistów: Arek Grządziel, Jacek Czech i Irek Waluga. Następnego dnia upływał termin składania wniosków o dofinansowanie wypraw.

Wiadomo było, że PZA nie da ani złotówki na normalną drogę nawet zimą, jeżeli sukces nie rokuje – dopiero co dostałem odmowę: ja i Robert Szymczak na zimowy Broad Peak 2008/09. Wtedy wymyśliłem, że napiszę program, w którym nie tyle chodzi teraz o normalną drogę, ile o zimowe wejścia w latach następnych – wspominał Hajzer.

Pomysł zaskoczył i w maju 2010 roku udało się już w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015 wyjechać na Nanga Parbat. Artur Hajzer stanął wówczas na szczycie wraz z Robertem Szymczakiem, a w drugim ataku spośród młodej kadry dokonał tego Marcin Kaczkan. „Młodzi” sprawdzili się też podczas biegu Elbrus Race. Z rekordowymi wynikami zakończyli go Andrzej Bargiel i Ola Dzik.

Sukcesów zabrakło podczas zimowej wyprawy na Broad Peak. Nie do końca po myśli Hajzera ułożyła się też jesienna wyprawa na Makalu. Choć 30 września 2011 udało mu się zdobyć szczyt, to podczas dramatycznego, trwającego pięć dni zejścia poważnych odmrożeń doznali Maciej Stańczak i Tomasz Wolfart. Od tej pory do Artura Hajzera coraz częściej przyklejano łatkę osoby „narażającej młodych”. Choć bolesne były dla niego uwagi o „przedszkolu Hajzera”, wierzył, że gdy nadejdzie długo wyczekiwany sukces, uda się także wygrać przychylność mediów oraz społeczeństwa. Tym sukcesem okazało się zimowe wejście na Gaszerbrum I, którego w marcu 2012 roku dokonali Adam Bielecki i Janusz Gołąb.

hajzer-phz2

Hajzera-kierownika rozpierała duma. Mógł planować kolejne wyprawy unifikacyjne, testować kolejnych zawodników, a nawet myśleć o zimowej wyprawie na K2. Pojawił się sponsor, a nawet patronat prezydenta.

„W efekcie poszły kolejne wyprawy: wiosenna na Manaslu, letnia na K2 i jesienna na Lhotse. Trzy wyprawy unifikacyjne w ciągu jednego roku! Nigdy w historii polskiego himalaizmu nie było takiego dostępu do gór najwyższych” – ten okres Artur Hajzer wspominał z radością. Podczas wyprawy na Lhotse wytypował kolejnego zawodnika, który razem z Adamem Bieleckim miał szansę powalczyć o zimowe cele. Był nim Artur Małek.

Zanim przystąpiłem do PHZ, razem ze swoim partnerem wspinaczkowym Mateuszem Groblem przyglądaliśmy się programowi. Przyznaję, że miałem trochę sceptyczne podejście do Artura Hajzera i ludzi, których przyjmuje do PHZ na wyprawy unifikacyjne. Zawsze wydawało mi się, że byli to specjaliści od triathlonu czy biegów przygodowych, rzadko prawdziwi wspinacze. Dziwiło mnie to i nie zachęcało. Ale nie chciałem wydawać takich sądów bez wiedzy i zgłębienia tematu, co to jest ten Himalaizm – wspomina Małek. – Gdy zacząłem mieć osobisty kontakt z Arturem, zobaczyłem zupełnie inny obraz, niż mi się początkowo wydawało. To był rok intensywnej znajomości. Kiedy się z kimś siedzi dwa miesiące na wyprawie, spadają wszystkie maski. On bardzo potrzebował do programu wspinaczy, ale prawie nikt taki się do niego nie zgłaszał. Niesamowite było to, że za czasów Artura Hajzera, gdy ktoś chciał pojechać na ośmiotysięcznik, to wystarczyło, żeby miał odpowiedni wykaz przejść i powiedział, że chce jechać. Jeszcze nigdy młodzi nie mieli tak łatwego dostępu do gór wysokich. Jeśli ktoś był wspinaczem, chciał się sprawdzić i pojechać zimą, to mógł jechać. Chyba od 20 lat nikt tak nie przybliżył gór wysokich dla młodych. Dawał szansę i możliwości jej wykorzystania – zwraca uwagę młody himalaista.

Tak jak Małek przyznaje się, że początkowo źle ocenił Artura Hajzera – ten drugi od początku miał nosa, że młody się sprawdzi, i dołączył go do składu zimowej wyprawy na Broad Peak obok będącego już wtedy gwiazdą himalaizmu Adama Bieleckiego, zasłużonego nestora Macieja Berbeki oraz debiutującego na ośmiu tysiącach Tomka Kowalskiego. W roli kierownika jechał tym razem Krzysztof Wielicki. Przebieg wyprawy – jej sukces, a później dramatyczny zwrot – Artur Hajzer śledził z Polski. Na Broad Peaku na zawsze pozostali Berbeka i Kowalski. Powtórzyła się sytuacja z Makalu – na Artura Hajzera spadła lawina krytyki…

Gdy w kwietniu na Dhaulagiri wyruszyła kolejna wyprawa unifikacyjna, Hajzer wciąż jeszcze tłumaczył się z Broad Peaku. Wyjazd na Gaszerbrumy mógł jawić się jako próba ucieczki przed całym światem. Po części na pewno umożliwił mu on odcięcie się od medialnych przekazów oraz internetowych polemik, ale był także kolejnym krokiem na drodze do zimowej wyprawy na K2. Krokiem niespodziewanie przerwanym…

„Najważniejsza lekcja od Artura Hajzera to chyba ta na Gaszerbrumie, kiedy zginął. To była jego ostatnia lekcja na temat gór wysokich. To, że ludzie w górach giną, nawet ci najlepsi” – mówi Małek.

 Mentor

Nie wywyższał się, nie budował dystansu i przede wszystkim nie mówił, że „za jego czasów było lepiej”. To zgodnie podkreślają wszyscy wspinacze młodego pokolenia, którym dane było uczyć się pod okiem Artura Hajzera. Skąd taka otwartość na młodych? Może wynikała ona z tego, że sam doskonale pamiętał, jak to jest być „żółtodziobem” aspirującym do pierwszej ligi.

„Nasze kontakty z wielkimi miały jednak charakter oficjalny i grzecznościowy […]. Żółtodzioby, pozbawione prawa głosu, zajmowały miejsca w drugiej linii, na podłodze” – pisał w swoich wspomnieniach.

Chyba ciężko było mu pogodzić role – jednocześnie kumpla i mentora. Jego żarty i poczucie humoru budowały atmosferę kumpelską, ale nie zapominał, że jest też kierownikiem. Artur ze swoim wykazem przejść wzbudzał powszechny szacunek i był kierownikiem z prawdziwego zdarzenia. Zdarzało się, że był nawet dosyć surowy i zdecydowany. U niego styl demokratyczny przeplatał się z autorytarnym, w zależności od potrzeby. Potrafił podjąć decyzję i uzyskać posłuch, budził respekt. Ze swoim doświadczeniem miał predyspozycje, żeby być kierownikiem dyrektywnym. A chcąc zarządzać wyprawą himalaistów z mniejszym doświadczeniem czy prowadzić taki program jak PHZ, trzeba być liderem – wspomina Ola Dzik, która mimo młodego wieku zna już dobrze dylematy kierowania wyprawą. Kierowała niedawną ekspedycją pod Nanga Parbat, kiedy obóz zaatakowali terroryści.

Artur był typem kierownika, który nie mówił, co mamy robić, tylko pytał, co byśmy zrobili. Jeśli widział, że robiliśmy coś źle, sugerował inny sposób. Dokładnie obserwował każdy nasz ruch, każdą decyzję. Ale przede wszystkim zmuszał nas do samodzielnego myślenia, dzięki czemu szybciej się uczyliśmy. Był kierownikiem szkoły naturalnej – naturalnej szkoły himalaizmu. Sprawował pieczę, ale nic nie narzucał. Wszystko ustalane było poprzez rozmowy, których w mesie było bardzo dużo. A do tego był człowiekiem, który się nie nudził. Przy nas nauczył się nepalskiego, a dokładnie języka Szerpów. Ćwiczył, mówił i pisał, a pod koniec wyprawy nawet czytał w tym języku. Słuchał tego, co ludzie mają do powiedzenia. Dopuszczał głosy krytyków: co wyjazd korygował i ulepszał program PHZ – dodaje Artur Małek.

I choć Artur Hajzer przedstawiany jest przede wszystkim jako nauczyciel młodego pokolenia himalaistów oraz pokoleniowy pośrednik, on sam też bardzo chętnie uczył się tego, co nowe.

Niezwykle łatwo nawiązywał kontakt z nową grupą wspinaczy. Potrafił z młodymi rozmawiać, wymieniać maile, był aktywny na Facebooku, bardzo otwarty na nowości i na wiedzę. Ponieważ miał przerwę we wspinaniu, to potem chłonął wiedzę. Dzięki doświadczeniom jego wypraw stale ulepszaliśmy sprzęt. Nikt w środowisku wspinaczkowym tak nie łączył pokoleń – uważa Janusz Majer.

Marzyciel

Artur Hajzer nigdy nie ukrywał, że reaktywacja himalaizmu zimowego w Polsce to nie tylko patriotyczna i sportowa idea, którą pożyczył od Andrzeja Zawady i Krzysztofa Wielickiego, ale także jego własna ambicja. Chodziło mu zwłaszcza o zimowe K2. Była to ostatnia wyprawa, którą chciał pokierować. Tak wysoko zawieszona poprzeczka – choć stwarzała okazję do krytyki – nikogo jednak nie dziwiła.

Makalu 2011 fot. Adam Bielecki

Makalu 2011 fot. Adam Bielecki

„Problem polega na tym, że ja sobie zawsze wymyślam rzeczy wielkie. I jak już te rzeczy nabierają wielkości, pojawiają się ludzie, którzy by mi je najchętniej zabrali. A że mi tych pomysłów nie zabraknie, to krytyków też nie” – tłumaczył przed wyjazdem na Gaszerbrumy, które miały być tylko „spacerkiem”, na pewno nie jego ostatnią w karierze wyprawą. Starał się też wykluczyć wszelkie możliwe kontrowersje – zarówno on, jak i Marcin Kaczkan pojechali tam za własne pieniądze i nie korzystali ze środków publicznych. Nie mógł jednak przewidzieć tego, że to właśnie ta wyprawa stanie się najbardziej nagłośnioną w jego karierze…

W niektórych sprawach mieliśmy różne poglądy i się ścieraliśmy, ale zawsze było to na pewnym poziomie. Artur Hajzer miał klasę, która cechuje wspinaczy z najwyższej światowej półki. Na pewno przykro jest czytać artykuły o Arturze, których motywacją była jedynie niezdrowa fascynacja śmiercią, w mediach. Czasami te same osoby, które jeszcze niedawno pisały krytycznie o PHZ i Hajzerze, teraz piszą, jaki był wspaniały. Ale to pochodna wejścia tematyki himalaizmu do popkultury najniższych lotów. Gdy jest zapotrzebowanie na krytykę, to się krytykuje, gdy jest zapotrzebowanie na gloryfikację, to te same osoby gotowe są gloryfikować… Nie podoba mi się to. Artur się cieszył, że media zainteresowały się himalaizmem, teraz trochę obraca się to przeciwko niemu. W popkulturze potrzebny jest prosty przekaz, nie ma miejsca na złożoności i analizę faktów. Artur Hajzer był postacią złożoną. O tym, kim był i jak ocenić jego dzieło, przyjdzie jeszcze czas rozmawiać, gdy ucichnie medialna czkawka oraz akompaniament hejterów i internetowych trolli – mówi Ola Dzik, z wykształcenia socjolog i psycholog.

I może faktycznie za jakiś czas doczekamy się nie tylko w Polsce, ale i na świecie publikacji na miarę projektu i osoby Hajzera.

Ten program miał trwać pięć lat, póki co trwał trzy i w jego efekcie Polacy weszli jako pierwsi zimą w bardzo dobrym stylu na Gaszerbruma I. To była wyprawa zorganizowana w stylu, o jakim Artur marzył. Wykorzystano doświadczenia z wypraw poprzednich, zarówno pozytywne, jak i negatywne. To fakt odnotowany w historii himalaizmu, a przez portal ExplorersWeb oceniony wyżej niż skok Felixa Baumgartnera. Potem było zimowe zdobycie Broad Peaku. Też jest to wyczyn tej klasy, ale obciążony tragedią. Tu niestety nastąpił nawrót do heroicznej epoki wspinania lat 80., zabrakło standardów, o które zabiegał Artur – mówi Janusz Majer i zastrzega, że z komentowaniem tej ostatniej zimowej wyprawy warto poczekać na raport komisji PZA.

Każdy znał jakąś twarz Artura Hajzera – dziś każdy próbuje odrobić jakąś z lekcji, które od niego dostał. „Bo to historia, bo to marzenia, bo to historia godna przypomnienia” – fragment piosenki „Marzenia” DKA stał się niemal od razu hymnem organizowanego w Chorzowie biegu upamiętniającego Artura Hajzera („Bieg dla Słonia”). Pokazuje też, że nawet dla ludzi, którzy niewiele w życiu prywatnym mają wspólnego z górami najwyższymi, to, że Polacy ponownie podjęli się zimowej eksploracji, ma ogromne znaczenie. Za sprawą Hajzera nikt raczej nie powie o himalaizmie: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Znamy i jesteśmy dumni.

„Świat potrzebuje ryzykantów. Inspirują, rzucają wyzwanie, zachęcają. Wzniecają iskry i rozpalają płomienie, które płoną jeszcze długo po ich śmierci. Mają odwagę robić to, co wydaje się niemożliwe. Ale nie bez kosztów” – napisała w „Mrocznej stronie gór” Maria Coffey. Świat potrzebuje takich ludzi jak Artur Hajzer.

Artur Hajzer na szczycie Ama Dablam 2008 , z arch. Artura Hajzera

Artur Hajzer na szczycie Ama Dablam 2008 , z arch. Artura Hajzera

 

Bernadette McDonald – pisarka i dziennikarka, autorka książki „Ucieczka na szczyt”

Poznałam Artura podczas pracy nad swoją książką. Miałam wrażenie, że początkowo odnosił się do mnie dość nieufnie i z rezerwą. Ale stopniowo zaczęło się przez to przebijać jego charakterystyczne poczucie humoru. A także wielkie zainteresowanie historią Polski. Podczas kolejnych miesięcy znajomości Artur wysłał mi niezliczoną ilość maili, czasem nawet bez jednego słowa, a jedynie z linkiem do jakiejś historii, którą powinnam przeczytać, z muzyką polskiego kompozytora czy dziełem polskiego artysty – wszystko po to, bym mogła lepiej zrozumieć polską duszę. Stało się dla mnie jasne, że w takim samym stopniu jak góry do wyzwań inspiruje go także historia. Myślę, że kontekst historyczny miał ogromne znaczenie w tym, że Artur zdecydował się wziąć na siebie rolę osoby reaktywującej polski himalaizm zimowy w górach najwyższych. Był to cel, który łączył dwie jego wielkie pasje: góry i historię. A do tego ogromne poczucie humoru! Tak go zapamiętam…

Janusz Majer – himalaista, przyjaciel Hajzera

Wszystko, co w życiu robił, to były cele leżące na granicy marzeń. Ale potem potrafił je realizować. Program Polski Himalaizm Zimowy to kwintesencja działania Hajzera. Jak się w coś zaangażował, to całym sobą. Podziwiałem go za powrót do aktywnego wspinania w Himalajach i za sposób, w jaki się do tego przygotował. Bardzo konsekwentnie trenował. Miał coacha i lekarzy sportowych, którzy wyciągali go z kontuzji. A pamiętajmy, że to był człowiek po czterdziestce, z lekką nadwagą, palący papierosy. Trenował prawie codziennie, aż stał się bardzo sprawny wydolnościowo. Na pierwszej wyprawie zimowej na Broad Peaku dochodził do obozu zaraz za tragarzami wysokościowymi. Klepali go po ramieniu i mówili: „Old is gold”, a Artur odpowiadał: „Jeszcze nie jestem taki stary!”…

 Ola Dzik – himalaistka, zdobywczyni tytułu Śnieżnej Pantery

Artur to zero lansu. Był skromny, jeśli chodziło o jego wykaz przejść. Opowiadał o sobie i swoich osiągnięciach dopiero, gdy się go podpytało. I nie miał maniery mówienia: „Za moich czasów byliśmy tacy…”. Miał wykaz przejść, który powalał, ale nie musiał o nim opowiadać, żeby budować swój prestiż. Miał miażdżącą przewagę nad nami i chyba miał tego świadomość. Za to podpytany dzielił się swoją ogromną wiedzą i licznymi opowieściami i anegdotami. Dużo wiedział o historii i problemach polityczno-społecznych danego regionu górskiego. Znał historię zdobywania gór. Nie podchodził do wypraw tylko mechanicznie, na zasadzie „przywożą cię, łoisz i wracasz”. Poza górą dostrzegał też kraj, rejon i jego mieszkańców. Miał o nich ogromną wiedzę. Gdy siedzieliśmy w Islamabadzie, robił mi test i przepytywał z geografii i polityki, na przykład z jakimi krajami graniczy Pakistan, o co chodzi w danym konflikcie…

 Artur Małek – himalaista, zimowy zdobywca Broad Peaku

W Arturze świetne było to, że potrafił połączyć nowe, czyli młodych, z tym, co było stare, czyli z doświadczeniem lat 80. To był fenomen. Stosował wszystkie nowinki technologiczne, które ułatwiały poruszanie się w górach, a których nie było w latach 80. Nie miał oporów ani uprzedzeń. Wprowadzał wszystko, co najlepsze z nowości. Chciał maksymalnie ulepszyć polski himalaizm. Jak Andrzej Bargiel pokazał mu stretching i go porozciągał, to potem codziennie po trekkingu czy wspinaniu wyskakiwał w kalesonkach i się przy nas rozciągał w mesie. Mnie się już nic nie chciało robić, a jemu tak. Niektórzy nestorzy mają obiekcje co do używania nowinek technologicznych – Artur nie miał żadnych. To on wprowadził korzystanie z camelbaka do himalaizmu zimowego. Tak samo z żelami. Powtarzał, że bez żeli to w ogóle nigdzie nie pójdzie. To chyba kwintesencja Artura Hajzera: był pośrednikiem między wiedzą a przyszłością. Nie wiem, czy jest jeszcze choć jedna taka osoba w Polsce, czy choćby na świecie.

Agna Bielecka – himalaistka, uczestniczka wypraw organizowanych w ramach PHZ

Pierwszy raz spotkałam Artura na – właściwie – rozmowie kwalifikacyjnej o pracę. Ubiegałam się o funkcję kierownika bazy na zimowej wyprawie na Gaszerbrum I i Artur mnie drobiazgowo wypytał o to, co mogę przydatnego wnieść na wyprawę; znajomość PRu, umiejętność pisania, fotografowania, montażu filmów itd… Od samego początku kontakty z nim wyglądały więc bardzo profesjonalnie. Byłam menadżerem bazy, ale ponieważ jeden z naszych pakistańskich partnerów się odmroził, miałam możliwość wyjść do obozu I. Po tym wyjściu Artur zaproponował mi udział w kolejnej wyprawie, która miała być na Cho Oyu, a ostatecznie wylądowała na Lhotse. Gdyby nie on to w ogóle bym w Himalaje nie pojechała.

Nie ma powodu dla którego himalaizm zimowy himalaizm miały być tylko domeną facetów. Artur był uczciwy jeśli chodzi o ocenianie wspinaczy. Traktował ludzi według zasług, a nie według płci. Być może na początku nie był przekonany do udziału kobiet w wyprawach, ale już na Lhotse mówił, że nie rozumie uprzedzenia do kobiet. Potrafił patrzeć poza pryzmatem płci. Czasami się ścinaliśmy, bo potrafił być też nieznośny. Ale jak się ze sobą nie zgadzaliśmy, to w kwestiach gór on zawsze miał rację. Zajęło mi półtorej wyprawy, żeby zrozumieć, że w kwestii gór i planowania – on po prostu wie lepiej. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale dla mnie – biorąc pod uwagę jak potrafił połączyć umiejętności marketingowe, organizacyjne, prowadzenia zespołu ze znajomością gór – Artur Hajzer był postacią jedyną w swoim rodzaju.

Reinhold Messner – himalaista

Artura Hajzera poznałem pod koniec lat 80. Był uczestnikiem niewielkiej ekspedycji, którą organizowałem [na północną ścianę Lhotse – przyp. red.]. W mojej ocenie był rozważny, dowcipny i bardzo kompetentny. Twardy. Wszedł na pół tuzina ośmiotysięczników, na niektóre w zimie. Zginął w wieku 51 lat, najlepszym dla alpinisty. Jestem wstrząśnięty i jest mi smutno.

Jagoda Mytych

[ Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Artura Hajzera i zostały opublikowane za zgodą bliskich. Z szacunku dla nich, proszę nie kopiować ich i nie publikować zdjęć powołując się jedynie na bloga jako ich źródło.]

 [Redakcji magazynu „n.p.m” dziękuję za możliwość przedruku]


Tagi: , , , , , ,

Dołącz do dyskusji!

  1. ZakopanePortal.pl napisał(a):

    Bardzo dobry artykuł, piękne słowa i wspomnienia na temat jednego z największych polskich Himalaistów. Ciężko uwierzyć, że ten rok zabrał tak wielu ludzi, którzy kochali góry. Jeszcze nie pogodziliśmy się z odejściem Maćka Berbeki i Tomka Kowalskiego, a przyszło nam ocierać łzy po Arturze.

    Jeszcze niedawno jeden z początkujących Himalaistów pisał o górskich marzeniach na naszej stronie (jeśli ktoś byłby zainteresowany: http://www.zakopaneportal.pl/gorskie-marzenia-broad-peak-berbeka-kowalski/) a teraz mnóstwo osób zastanawia się co będzie dalej z Polskim Himalaizmem Zimowym bez Artura Hajzera.

    Słowa „….i nawet gdy góra zabierze mnie… zostanę tam… gdzie serce być chce…” są piękne i wyrażają myśli i uczucia wielu miłośników gór, ale gdy przychodzi ten moment, że góra faktycznie zabiera życie człowieka i to człowieka, którego wielu podziwiało, ciężko jest się z tym pogodzić….

    Jedno jest pewne – nie zapomnimy….

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>