„Fascynują mnie góry i drogi, które niekoniecznie są znane, ale będą dla mnie krokiem do przodu” – powiedziała podczas spotkania w 1Piętrze Ola Dzik. Takich kroków zrobiła już bardzo wiele: w przeszłości startowała w zawodach skialpinistycznych, biegach wytrzymałościowych, rajdach przygodowych, jako pierwsza Polka zdobyła tytuł Śnieżnej Pantery, zdobyła Gaszerbrum II, właśnie szykuje się na międzynarodową (z naciskiem na wschodnią) wyprawę na Nanga Parbat, a w międzyczasie pisze doktorat.
Poszczególne sukcesy Oli Dzik docierały do mnie na bieżąco, ale osobą, która podsumowała Olę najlepiej była Bernadette McDonald, która w jednej z rozmów powiedziała o niej krótko: entuzjastyczna! To mnie skłoniło, żeby poprosić Olę o przedstawienie listy jej ulubionych książek górskich. Skończyło się na tym, że zadeklarowała, że sama ją napisze i wyśle. Jedyny problem to: deadline. „Muszę mieć jakiś deadline”. I nie wystarczyło stwierdzenie, że „kiedy napisze to będzie dobrze”, musiałam wymyślić konkretną datę, o której zresztą zapomniałam. Godzina 23.30 – z laptopem na kolanach jadę gdzieś między Warszawą a Rzeszowem, mail od Oli: „przesyłam tekst, mam nadzieję, że ok”. 23.30 dzień deadline’u. Ola Dzk – człowiek zadaniowy. Spodziewałam się, więc że na żywo spotkam osobę zaplanowaną w każdym calu, która zaraz po prelekcji będzie biegła realizować dalsze deadline’y. Nie, Ola jest entuzjastyczna, a przy tym się zupełnie nie napina.
Wracając do spotkania. Prezentacja Oli Dzik zatytułowana była „Moja droga przez góry”. Osobą, która zaszczepiła jej miłość do gór, był tato – Wojciech Dzik, rejonem Beskidy, zaś formą turystyki górskiej – narty śladówki.
W liceum, kiedy chodzenie po górach z rodzicami przestało mi wystarczać, zaczęłam szukać własnej grupy i znalazłam ją w postaci SKPB Katowice, czyli Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich, w które wciągnęła mnie nauczycielka geografii. Z tym kołem zostałam związana na wiele lat i jestem związana nadal. Zaraz po dostaniu się na studia zapisałam się na kurs przewodników beskidzkich. Robiłam go trochę dłużej niż zwykle się zakłada, ponieważ dawno już miałam za sobą etap uczenia się o tzw. kościółkach i pociągały mnie rzeczy bardziej ekstremalne, ale kurs dokończyłam. Zresztą nasz szef kursu bardziej kładł nacisk na wyrypy, przejścia nocne, letnie, zimowe niż na egzekwowanie wiedzy teoretycznej. Pojawiły się w moim życiu także rowery górskie i wspinanie (…) Sprzęt się podkradało tacie z kanciapy i się jechało, mówiąc, że się idzie na Babią Górę. I choć nie robiliśmy ewidentnych głupot, to na tych pierwszych wyprawach na pewno nie byliśmy wyposażeni tak, jak powinniśmy być.
Skitury
Skitury to osoby rozdział moje życia, któremu też poświęciłam kilka intensywnych lat i który nadal trwa. O skialpinizmie dowiedziałam się na kursie przewodnickim. Adam Gomola, ojciec-założyciel klubu skialpinistycznego Kadahar – dziś największego klubu skialpinistycznego zrzeszonego w PZA – miał dodatkowy wykład dla naszego kursu i pokazywał skitury. Patrzyłam na nie z rozmarzeniem, świadoma, że nigdy mnie na to nie będzie stać, ale stypendium z programu studiów międzyuczelnianych skrupulatnie odkładałam i po pierwszym roku radykalnych oszczędności; jeżdżenia pociągami osobowymi i stopami itd. udało mi się sprzęt skiturowy skompletować. Zapisałam się do klubu Kadahar i niemal od razu wystartowałam w zawodach.
Podczas pierwszego startu Ola i jej partnerka się pogubiły, a ponieważ nie było łączności koleżanka wróciła do schroniska, a Ola została na trasie sama. „Ta postawa została mi do dzisiaj. Nie mówię o sytuacjach ekstremalnych, które wiązałyby się z ryzykiem, że coś mi się stanie i nie będę już mogła chodzić po górach. Ale – nawet jeśli wszystko jest już stracone w sensie wyniku sportowego, to trzeba ciągnąć do końca. Nie mam opcji, żeby dać sobie spokój i zejść z trasy w górach. Zawody się kończy”.
Talent Oli został szybko dostrzeżony i zaczęła regularnie startować w zawodach, a skialpinizm definiował jej życie górsko-sportowe. „W skialpinizmie robiłam postępy wraz z rozwojem tej dziedziny w Polsce. Ale w pewnym momencie nie miałam już szans konkurować z dziewczynami z Zakopanego, które na nartach jeżdżą od drugiego roku życia, a i coraz bardziej pociągał mnie wątek wyprawowy, alpejski”.
Będąc z rodzicami we Francji zobaczyłam Mont Blanc i powiedziałam sobie, że na tę górę pojadę, choćby nie wiem co. Wtedy było to marzenie, ale koledzy z grona zawodników skialpinistycznych też podłapali tę ideę i pojechaliśmy. Było to otwarcie moich oczu na to, że są inne góry. Dobrze się czułam wysokościowo. W kolejnym roku był kolejny wyjazd alpejski i zaczęło się takie wchodzenie na 4-tysięczniki.
W międzyczasie pojawiły się jeszcze rajdy przygodowe, maratony rowerowe i imprezy biegowe. „Najbardziej zawsze lubiłam zawody, na których były krew, pot i łzy”.
Śnieżna Pantera
Pojawiła się idea wyjazdu na Pik Lenina (7134 m n.p.m.) w 2006 roku. To był duży przeskok po Mont Blancu. Ale mieliśmy za sobą parę lat treningów. Jedyną niewiadomą była wysokość. Kondycyjnie był to cel dla nas. Byliśmy zachwyceni Azją. Na wyprawach nauczyłam się języka rosyjskiego. Pik Lenina jest to łatwa technicznie, ale rozległa góra, ale udało się wejść. Wróciłam z tego wyjazdu totalnie zauroczona, wiedziałam, że to jest to, co chcę robić.
Od razu była myśl o kolejnej wyprawie.
Kompromisem, żeby nas było stać i żeby nie było to to samo, ale jednak podobnie, był wyjazd również w Pamir, do Tadżykistanu, na dwa siedmiotysięczniki: Pik Korżeniewskiej (7105 m n.p.m.) i Pik Komunizma (7495 m n.p.m.) dawniej, a obecnie Szczyt Ismaila Somoni. Nie miałam wtedy bladego pojęcia, że istnieje coś takiego jak Śnieżna Pantera, więc nie był to plan kompletowania tych szczytów.
Pik Korżeniewskiej zakończył się sukcesem prawie całej grupy, na Pik Komunizma Ola wchodziła już tylko z Tomkiem Borowcem. „Pierwszy raz dostałam po tyłku od gór i postanowiłam, że koniecznie trzeba wrócić i to dokończyć. I tak stało się w kolejnym roku. „Wtedy zaczęłam myśleć o Śnieżnej Panterze, dowiedziałam się, że coś takiego jest, słuchałam wieczornych opowieści alpinistów z byłego Związku Radzieckiego i żyłam tym kultem, jakim byli otaczani ludzie, którzy byli na Pobiedzie. Marzyło mi się, żeby też zostać Śnieżnym Barsem. Okazało się, że nie tylko mi i nie tylko ja marzę o tym, żeby być pierwszą kobietą z Polski na Pobiedzie, ponieważ ona nie miała wtedy jeszcze polskiego, kobiecego wejścia. I tak powstał team kobiecy, który pomógł skrzyknąć świętej pamięci Piotr Morawski”.
W skład „Tien-Shan 2009- Polish Female Expedition” oprócz Oli Dzik weszły także Ola Ihnatowicz oraz Joanna Stasielak, a celem miały być Chan Tengri (7010 m n.p.m.) i Pik Pobiedy (7439 m n.p.m.). Ola weszła na Chana sama, zaś na Pobiedzie dołączyła do grupy przewodników z Chan Tengri. „Poziom hardkoru był dla mnie wysoki. Drugi raz dostałam kopa od gór. Kolega Vlad uratował mi życie i zaprezentował standard, którego warto się w górach trzymać. W górach wysokich nikt nikogo nie jest w stanie znieść na plecach, ale zmotywować tak. On mnie zmotywował kultowymi już opowieściami o wronach. Powiedział: Olka albo zjedziesz stąd sama albo ja tu z tobą zostanę i nad oboje te wrony zjedzą. Spojrzałam na niego i wiedziałam, że by został. No i zjechałam”.
Po próbie himalajskiej na Nanga Parbat (została nazwana „cichym bohaterem” tej wyprawy), Ola wróciła na Pobiedę w ramach wyprawy Pobieda 2010, która podobnie jak wyprawa na Nanga Parbat, organizowana była w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy. „Byłam wolnym strzelcem, który dołączył na własną rękę”. Oficjalny zespół tworzyli: Jakub Hornowski, Wojciech Kozub, Daniel Piskorz i Krzystof Starek, a podczas realizacji pierwszego z celów wyprawy – wspinaczki na Chan Tengri – zespołowi towarzyszyły także Ada Jaszczyńska i Paulina Kozub. Na szczycie stanęli Jakub, Krzysiek i Ola. Podczas zejścia ze szczytu nastąpiło gwałtownie załamanie pogody. W kolejnych dniach wydarzenia przybrały dramatyczny obrót. Cała trójka Polaków przetrwała w namiocie na grani, a następnie wraz z innymi alpinistami z krajów byłego ZSRR zeszła na plateau pomiędzy obozem I i II, skąd ze względu na ciężki stan niektórych osób wszystkich zabrał helikopter.
Po zaledwie tygodniu regeneracji Ola dostała wiadomość o możliwości startu w biegu na Elbrus, który wygrała na najdłuższej trasie Extreme, ustanawiając zarazem kobiecy rekord w biegu na szczyt Elbrusa – 5 godz 4 min. „Mój czas był oczywiście znacznie gorszy od czasu Jędrka Bargiela – 3 godz 23 min, ale ważne, że po raz pierwszy kobiety wystartowały na długiej trasie”.
Gaszerbrum II
Po mocnym roku 2010 otworzyły się kolejne drzwi, a na horyzoncie pojawiła się możliwość wyjazdu na ośmiotysięczniki. Ternua Female Team – dwuosobowy zespół kobiecy w składzie Ola Dzik i Maria Khitrikova (Ukraina) wyruszył z planem zmierzenia się z dwoma leżącymi w Karakorum szczytami ośmiotysięcznymi: Gaszerbrumem II (8035m n.p.m.), a następnie w stylu alpejskim Gaszerbrumem I (8068m n.p.m.) „Na Gaszerbrumie II mało było chęci współpracy między zespołami. Zasady, które wpoili mi wspinacze z byłego ZSSR tutaj zupełnie nie działały i wybiły mi z głowy kolekcjonerstwo ośmiotysięczników”. 22 lipca 2011 roku zespół staje na szczycie. Ze względu na znaczne opóźnienie Ola zrezygnowała z realizacji drugiego celu, a Maszy w ostatniej chwili sezonu pogodowego i permitu udało się wejść na GI. Została pierwszą kobietą z Ukrainy, której udało się wejść w ciągu jednego sezonu na dwa ośmiotysięczniki. Niestety pół roku później zginęła pracując jako przewodnik na Elbrusie. „Miała zaledwie 21 lat i za małe doświadczenie względem tego, jak mocna była fizycznie. To ją zgubiło”.
Kongur Shan 2012 i dalszy kierunek
W czerwcu 2012 wyruszyła z Polski wyprawa PZA Kongur Shan 2012, w skład której weszła Ola Dzik. Jej głównym celem było dokonanie pierwszego polskiego oraz pierwszego kobiecego wejścia na Kongur Shan. „Choć nie udało się wejść na szczyt, ta wyprawa jest o tyle ważna, że pokazuje mój dalszy kierunek. Byłam zdegustowana masówką Gaszerbruma. Wolę góry nie tak znane. Nie muszą mieć magicznej ósemki w wysokości”.
Ósemkę ma jednak kolejny szczyt, na jaki wybiera się latem Ola – to powrót na Nanga Parbat. Skład wyprawy jest międzynarodowy, jednak „z mocnym akcentem wschodnim”.
Wracając do wartości. To, co mnie budzi mój szczery podziw i jednocześnie działa bardzo motywująco to ekonomiczne podejście Oli w początkach jej działalności. Jak pokazała na slajdach – nieraz kupowała za dużą odzież, bo taka akurat była wyprzedawana albo odkupywała za duże buty od kolegi. Chapeau bas! „Nasze budżety studenckie spowodowały, że mieliśmy strasznie dużą motywację, ponieważ dla kogo kilka tysięcy złotych na wyprawę to nie jest żaden problem ma zwykle mniejszą motywację niż ktoś, dla kogo oznacza to cały rok oszczędności i wyrzeczeń”.
Druga rzecz to nietraktowanie gór jako elementu szpanu, stawianie sobie trudnych, ambitnych i rozwojowych celów. „Kolekcjonerstwo ośmiotysięczników to nie dla mnie. Fascynują mnie góry i drogi, które niekoniecznie są znane, ale będą dla mnie krokiem do przodu”.
Do tego duży dystans do siebie i poczucie humoru. „Na pewno różnię się stylem życia od koleżanek, które po górach nie chodzą, ale też nie jestem taką osobą, która pójdzie do teatru w polarze… No, bo też szkoda tego sprzętu. Chodzenie po mieście w gorotexie nie jest dobrym pomysłem – on się przeciera od torebek. Buty górskie się niszczą od soli. Staram się nie odróżniać od cywilizowanych ludzi. Choć na pewno się różnię od niektórych koleżanek z uczelni. Mama mi to wytyka: dziecko, widziałam cię na ulicy, szłaś jak na zawodach, wielkie kroki sadzisz, jak możesz, ubierz się ciepło, nie ubieraj tego polara – tudzież inne przekazy, żebym się ustatkowała, ale nie jest to negacja mojego stylu życia”.
Miałam w górach momenty, kiedy musiałam się zastanowić, czy to kontynuować – ilekroć giną na wyprawach ludzie trzeba sobie na takie pytanie odpowiedzieć. Ale czy to, że poświęcę swoje życie pracy w korporacji, która da mi zero satysfakcji i powoduje, że palę, piję hektolitry kawy i umrę na zawał będzie dla mnie wspaniałą perspektywą? Miałam momenty zwątpienia w górach, ale zawsze odpowiedź była taka, że nie potrafię bez tego żyć”.
Po dramatycznym zejściu z Piku Pobiedy, kiedy „obok ginęli ludzie, którym nie można było pomóc”, Ola „zastanowiła się, co zrobić z życiem skoro udało się je ocalić” i wraz z grupą znajomych założyła firmę przewodnicką Bluemu, której wizytówką ma być odpowiedzialność za drugiego człowieka i zapewnienie mu bezpieczeństwa w górach. Duży wpływ na rozwój Oli-alpinistki miała kultura górska byłego ZSRR, dlatego wciąż powtarza, że „emigruje na Wschód” – i póki co to emigracja nie na stałe i przede wszystkim ku tamtym wartościom. Mówiąc „musisz tam jechać, żeby to zrozumieć” – mocno mi zamieszała w głowie!
Jak zwykle tekst arcy-ciekawy, czyta się jednym ciągiem. Brawo! Pozdrawiam 🙂
+Bardzo ciekawe zresztą wszystkie prelekcje Oli sa bardzo ciekawe a byłem juz na paru ich. Cały czsas czekam kiedy Ola napisze książkę sama twierdzi ze nie ma o czym pisać ja uważam ze jest inaczej
Super wywiad! Proszę o krótki artykuł o kulturze górskiej byłego ZSRR i wyjaśnienie co się kryje pod pojęciem „masówka Gaszerbruma”. Zaciekawiły mnie tee określenia.
Pozdrowienia!