„Charakterystyczną cechą tutejszych wysp jest przepiękne wybrzeże. Plaże Lofotów nie ustępują urodą żadnej karaibskiej plaży, są szerokie, z bielutkim, drobnym piaskiem, morze jest tu szmaragdowe, błękitne albo szare, w zależności od pory dnia i rodzaju chmur, który nad nim wisi. Światło słoneczne wydobywa najpiękniejsze kolory z okolicznych nagich skał i wzgórz porośniętych niską roślinnością. Widok nie do opisania i nie do porównania z żadnym innym” — pisze o Lofotach Mateusz Gątkowski.
— Znalazłem w internecie bloga o wyprawie do nas! – rzucił Ralf po przydługiej chwili milczenia.
Reszta hipisów spojrzało na niego ze zdziwieniem. Bjørg zamarł z tępym spojrzeniem w owijającej się wokół jego ciężkich dredów chmurze dymu z grubego skręta, którego palił już dobre 30 minut. Siedział wbity w kąt chatki stojącej na brzegu szmaragdowej zatoki zamykającej się na horyzoncie stromym wałem gór Lofotów. Anne przerwała piłowanie paznokci i poprawiła się na ławeczce stojącej przed chatką, rzucając Ralfowi spojrzenie zachęcające go do kontynuowania wątku. Jedynie Olaf w idiotycznie przymałym plastikowym hełmie wikingów siedział nadal odwrócony tyłem do wszystkich ze spuszczoną głową, tępo i smutno wpatrując się w stojący przed nim kubeczek. Obok leżał przygasły już skręt, widocznie coś mocniejszego, marihuana z amfą.
— Jest po polsku! Jakieś Góry Książek czy coś takiego.
— Po polsku?! — ożywił się Bjørg — a czego ty szukasz w tym śródziemnomorskim kraju? Kobiety może?
Anne z miejsca złapała za pilnik i wróciła do paznokci, udając, że nie interesuje jej ta rozmowa. Nic a nic!
— Jakaś ekipa podróżuje po Norwegii i napisali o nas! O naszej chatce! naprawdę! widocznie byli tu kilka dni temu…
Ku zdziwieniu wszystkich na te słowa poderwał się z ławeczki Olaf. Ściskał w ręku wielki nóż i stanął jak potężny wiking z wciąż idiotycznym hełmem na głowie. Wyraźnie nie kontaktował.
— Polacy!? Byli tu?! To ja już wiem, kto wypił moje kakao!!! Ubiję pierwszego Polaka, którego tu spotkam!
— Matko, Olaf! — zakrzyknęła Anne bardziej próbując kupić trochę czasu, niż z przestrachu.
«Nie potrzeba nam już więcej kłopotów, ostatnim razem ciężko było pozbyć się ciała tego Rosjanina, którego Olaf posądził o kradzież jego ulubionych slipek z łosiem.» — pomyślała Anne.
— Olaf! opanuj się, Polaków nie wolno ci ruszyć!
— A niby dlaczego!? — plastikowy hełm wikingów opadł mu złowrogo na oczy.
— Bo to oni wymyślili amfetaminę!!! — ucięła dyskusję Anne!”
Taka historia, być może wymyślona, być może prawdziwa, miała prawo rozegrać się kilka dni temu na północnym wybrzeżu Lofotów, w okolicy Grunnfør, na wyspie Austvågøy, gdzie stoi skromna drewniana chatka, o nazwie Ralf’s Bar. Nie jest to w chatka w sensie formalnym, przypomina raczej otwarty bar na karaibskiej plaży, bliżej jej do wiaty, gdyż nie ma ściany frontowej. W tej chatce stoi barek, z zaproszeniem „Welcome, Help yourself” oraz z podobizną Boba Marleya na tle flagi Jamajki.
Pod ścianą leży też gitara, klasyczna, hiszpańska, która o dziwo brzmi całkiem dobrze i stroi, co wypróbowaliśmy na utworach Pink Floyd i Lilly Hates Roses (nawiasem mówiąc godny polecenia młody polski zespół). Przed chatką stoi ławka i drewniany stół z szerokim widokiem na Morze Norweskie i strzeliste granitowe monstra Lofotów. Razem przywodzi to na myśl zupełnie abstrakcyjny tu klimat karaibskich plaż i gorącej Jamajki. Brakuje tylko kilku palem i soku z orzechów kokosowych. Wszystko stoi przygotowane na wizytę niezapowiedzianych gości, by z miejsca rozpocząć spontaniczną, wesołą imprezę. Jest to nader urokliwe i pozytywne miejsce!
Niedaleko chatki Ralfa stoi coś na kształt małej wieży kontroli lotów, bardzo estetycznie zaprojektowanej, która stanowi punkt widokowy „dla rowerzystów”, co nie wiedzieć czemu podkreśla opis tego obiektu, gdyż rower tam do niczego nie jest potrzebny, a i pieszy, bądź zmotoryzowany turysta może się tam z powodzeniem na nocleg rozłożyć.
Chatka hipisów daleko za kołem podbiegunowym w uznawanej za zimną Norwegii stanowić może dla ulegającego stereotypom podróżnika zaskoczenie. Norwegowie nie kojarzą się raczej z luzem Jamajki, ale jak widać i jak już zdążyliśmy się nauczyć, niekoniecznie jest to prawdą. Chatka nie przez przypadek stoi na Lofotach, bo na tym archipelagu wysp omywanych przez Golfsztrom, gdzie nawet w styczniu temperatura oscyluje w okolicach zera stopni, a w lecie można się z powodzeniem opalać, trudno nie być romantykiem. Lofoty są tak nieokiełznane, malownicze i romantyczne, że trudno je opisywać inaczej niż zbiorem drobnych rozrzuconych po nich faktów nawleczonych na nić spinających je emocji.
Archipelag, przez który jechaliśmy to świetne miejsce do wałęsania się w małej grupie, a jeszcze lepiej tak romantycznie tylko we dwoje. Pełno tu nieopisanych nigdzie zakamarków, każdy zakręt odkrywa przed nami nowe panoramy. Granitowe góry ukształtowane przez lądolód wybijają się prosto z Atlantyku blisko tysiąc metrowymi ścianami, wyglądającymi na bardzo niedostępne i trudne. Gdy płyniemy statkiem w kierunku Lofotów sprawiają one wrażenie nieprzerwanego, wysokiego muru ciągnącego się na długości ponad stu kilometrów. Ciekawym turystycznym pomysłem byłby pieszy trawers Lofotów, zaplanowanie odpowiedniej trasy, która nie wymaga sprzętu wspinaczkowego nie byłoby wcale prostym zadaniem.
Charakterystyczną cechą tutejszych wysp jest przepiękne wybrzeże. Plaże Lofotów nie ustępują urodą żadnej karaibskiej plaży, są szerokie, z bielutkim, drobnym piaskiem, morze jest tu szmaragdowe, błękitne albo szare, w zależności od pory dnia i rodzaju chmur, który nad nim wisi. Światło słoneczne wydobywa najpiękniejsze kolory z okolicznych nagich skał i wzgórz porośniętych niską roślinnością. Widok nie do opisania i nie do porównania z żadnym innym. Są tu łatwo dostępne, rozległe na kilkaset metrów plaże, są plaże wciśnięte bajecznie między skalne urwiska, do których dojść można jedynie wspinając się górską ścieżką przez przełęcze. Są plaże, z których można obserwować leżąc w namiocie z drugą połówką (osobą, bądź butelką w zależności od poziomu romantyczności danego osobnika) nigdy nie zachodzące słońce od końca maja do pierwszej połowy lipca. Są plaże tak usytuowane między górskimi masywami, że gdy słońce zachodzi w sierpniu świeci ono dokładnie między zboczami gór przebijając się czerwonawym potokiem światła na drugą stronę archipelagu.
Jedną z ciekawszych plaż jest Kvalvika w okolicach miejscowości Ramberg. Z parkingu rusza się szlakiem wysoko pod górę w stronę przełęczy, by po jej przebyciu stanąć na stromym zboczu opadającym w kierunku szerokiej na jakieś 50, a długiej na 300 metrów plaży. Zamknięta jest ona z obu stron pionowymi ścianami skalnymi, od południa zaś odcięta wspomnianą przełęczą. Jest to niezwykle urokliwe miejsce, w bajecznej scenerii. Przyciąga wielu wagabundów, więc dookoła plaży rosną tu i ówdzie kolorowe namioty zamieszkiwane przez młodych, uśmiechniętych ludzi.
Inną częścią wybrzeża wartą uwagi jest szlak zaczynający się (bądź kończący) w Eggum i ciągnący do Unstad. Teren ten wydzielony jest na rezerwat natury, a szlak wiedzie kamienistym nabrzeżem i klifami w kierunku wysoko zawieszonej małej latarni morskiej. Podczas spaceru tą ścieżką nagrodzeni zostaliśmy widokiem stada orek patrolujących brzegi wyspy. Rozbicie namiotów w okolicach Eggum i Unstad jest płatne 100 koron, ale widoki warte są każdej ceny, szczególnie w świetle zachodzącego słońca. Przy wjeździe na teren rezerwatu znajduje się kawiarnia na terenie ruin niemieckiego radaru z czasów drugiej wojny światowej, który stanowił element systemu monitorującego ruchy alianckich konwojów na Atlantyku i Oceanie Arktycznym.
Kolejnym ciekawym zakątkiem Lofotów jest rozłożone na wielu wysepkach miasteczko Henningsvær przy południowym wybrzeżu archipelagu. Połączone z głównymi wyspami serią krótkich, acz wysokich, wygiętych w łuki mostów, tak, by mogły się pod nimi zmieścić łodzie, stanowi swoistą „Wenecję Lofotów”.
Warto zapuścić się na kraniec miasta gdzie pośród skał wystających z morza ukryte jest nowoczesne boisko piłkarskie. Wspiąć się na szczyt i cieszyć się zapierającą dech w piersiach panoramą pośród drewnianych rusztowań, na których wisieć będzie sztokfisz – przysmak i specjalność Lofotów – suszony na wietrze dorsz. Dorsz w procesie stawania się sztokfiszem traci ponad 80% masy i dla dawnych żeglarzy był odpowiednikiem naszych liofilizatów, zabierali go w podróż, by oszczędzić na wadze żywności. Dziś stanowi on źródło bogactwa mieszkańców tych rejonów Norwegii i jest jednym z powodów, oprócz bogactw naturalnych, dla których nie spieszy im się do Unii Europejskiej i do dzielenia się swoim dorobkiem.
Polskim akcentem w historii Lofotów jest zatonięcie podczas działań wojennych w roku 1940 statku „Chrobry”, na którym starszy, oficerem był Karol Borchardt, autor m.in. wyśmienitej książki marynistycznej „Znaczy kapitan”. Tę katastrofę opisał w innej swojej książce „Krążownik spod Somosierry”. Na wyspie Vestvågøy ulokowana jest też filia zakonu cystersów z Jędrzejowa, sprowadzonych z Polski na prośbę norweskiego biskupa. Klasztor w Storfjord nosi nazwę Królowej Fiordów.
Na Lofotach nastąpił wzruszający moment pożegnania naszego towarzysza podróży. Przygarnęliśmy go przy poprzedniej wyprawie do Norwegii trzy lata wcześniej. Był z nami przez te lata, wiele podróżował, wiele z nami przeszedł, mieszkał, jadł, płacił rachunki… Spotkanie z nim za każdym razem było jak dar, jak odkrycie czegoś nowego, niespodziewanego. Możemy z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że był ogniwem umacniającym naszą przyjaźń. Czas jednak dojrzał do tego, by nasz towarzysz wyfrunął ponownie z gniazda i wrócił w rejony, w których się wychował. Żegnaliśmy go ze łzami w oczach i chcieliśmy mu bardzo podziękować za obecność (na zdjęciu drugi z lewej).
Koniec dostępnego zmotoryzowanym archipelagu to miejscowość o najkrótszej z możliwych nazw – Å (wymawiane podobnie do polskiego „o”), kilka kilometrów przed nią znajduje się przystań, z której w następnym wpisie odpłyniemy już dalej w kierunku kontynentu…
Mapki z zaznaczoną trasą (kliknij aby powiększyć)