„Wyglądało to tak, jakbyśmy czmychali. Naprędce zwinięte namioty, bez słowa zgarnięte manatki i w pośpiechu opuszczone miejsce, z ukradkowymi spojrzeniami, czy nic po nas nie zostało. Samochód na parkingu z czekającym w środku kierowcą, silnik rozgrzany i auto gotowe do ucieczki… Ale historia!” – zmiana warty, teraz o Norwegii oczami Roberta.
W rzeczywistości wstaliśmy wcześnie, by zdążyć na pierwszy tego poranka prom do Bodo. Ela spała tej nocy w samochodzie, więc i czekała w nim na pozostałych, zaś my zbieraliśmy się pośpiechu, gdyż jak zwykle mieliśmy mały zapas czasu, a i zerwani przez bezwzględne budziki, dopiero później rozruszaliśmy swoje nastroje. Zaś ukradkowe zerkanie do tyłu, to nic innego jak pełne zachwytu, ale pośpieszne spojrzenia na otoczenie lepiej widoczne za dnia, niż poprzedniego wieczoru.
Na ostatnim w Å, dostępnym z drogi skalistym, wypłaszczonym cyplu można znaleźć wiele wygodnych miejsc na rozbicie namiotu. Wprawdzie nie wszędzie da się go dobrze umocować w podłożu, ale lokalizacja i rozpościerające się widoki, rekompensują wiele. Rankiem dostrzegliśmy tu i ówdzie takie wysepki prywatności, ale wszyscy jeszcze spali, gdy czmychaliśmy…
Prom, jak zwykle o czasie, niemała kolejka samochodów, miła obsługa i … nie do końca wygodne siedzenia, na których od biedy można jeszcze przez kilka godzin przedrzemać. W Norwegii to dość popularne zajęcie wśród pasażerów promów. Przyścienne ławeczki i fotele często – szczególnie nad ranem – zajęte są przez śpiących jegomości. Czasem trudno wręcz znaleźć miejsce. Tym razem nie było problemu, gdyż płynęliśmy dużym, nowym, bo niedawno zbudowanym promem. W dodatku spotkała nas miła niespodzianka, kiedy okazało się, iż jest to jednostka zbudowana w 2012 roku w gdańskiej stoczni „Remontowa”.
Rv17 – Kystriksveien, to droga usiana przeprawami promowymi. Z tego jest znana. Niektóre z nich to krótkie trasy pomiędzy nieodległymi wysepkami, inne to prawdziwe wycieczki, podczas których, w zależności od pogody, pokłady roją się od opalających się turystów, bądź ci sami turyści, gdy na zewnątrz zimno i mokro, oblegają jedyny zwykle barek z przekąskami. Ciekawostkę stanowią rozkłady odpraw tychże promów. Przystanie są oddalone od siebie od kilkunastu do kilkudziesięciu kilometrów. Promy wypluwają i pożerają swymi paszczami czekające na nabrzeżach auta grupami. Drogi stają się więc regularnie torami rajdowymi dla kawalkady aut, próbujących zdążyć z promu na prom. Co bardziej nerwowi i niedoświadczeni rozrywają te łańcuchy, powodując nerwowe bicie serc u tych bardziej ostrożnych kierowców, jakby zapomnieli, że wystarczy trzymać się zderzaków aut tubylców, by zdążyć na czas. Oni przecież wiedzą, co i jak.
Można więc sobie wyobrazić, że aby zobaczyć coś więcej w tym regionie Norwegii, nie wystarczy po prostu tędy przejechać. Trzeba się tu zatrzymać na dłużej i nastawić się raczej na przekraczanie Rv17 w poprzek – uważając oczywiście, czy właśnie nie nadjeżdża ów korowód wariatów.
Jednym promem przekroczyliśmy z powrotem krąg polarny, kolejnym płynęliśmy pomiędzy malutkimi wysepkami, których w tej części wybrzeża Norwegii jest bardzo wiele. Jeszcze innym przepływaliśmy obok masywu Siedmiu Sióstr, z którym wiąże się legenda o trollu, który zapragnął jednej, jak to zwykle bywa, najpiękniejszej z sióstr. Gdy te zaczęły przed nim uciekać, nie mogąc ich dogonić, wystrzelił z łuku strzałę, która miała ugodzić wybrankę. W porę uratował ją wieśniak, przerywając lot strzały wyrzuconym w górę kapeluszem. Siostry zamienione w góry widać jak na dłoni, kapelusz przestrzelony z łuku także. Trolli pełno tu dookoła. Wszystko musi się więc zgadzać.
Góry w Nordland, na południe od Bodø potrafią być wysokie, ale często ogołocone z roślinności zbocza są raczej wyślizgane i zaokrąglone (zazwyczaj) niż ostre i strzeliste (niekiedy), co wzbudza uczucie fantastyczności krajobrazu. Pobudza też wyobraźnię, która w ludowych przekazach stworzyła tu wiele podań i legend. Co ciekawe wiele z nich związanych jest właśnie z kształtem najbardziej charakterystycznych gór i masywów, jak ta wspomniana przed chwilą. Biorąc pod uwagę, że i wyspy i masywy połączone bywają niezwykle smukłymi mostami, cała kraina staje się jedną wielką ucztą dla oczu i wyobraźni.
Torghatten, czyli kapelusz, który uratował życie jednej z sióstr można obejrzeć od środka. Kilkunastominutowa, wygodna ścieżka biegnąca po kamieniach prowadzi wprost do otworu wewnątrz góry. Gruba to musiała być strzała, skoro szerokość otworu to prawie 30m, a wysokość to wiele ponad 30m. Przez otwór o prostokątnym przekroju, przy jednej ze ścian prowadzą schody ułożone stromo w dół, do krawędzi, z której otwiera się widok na oblewające wyspę morze usiane archipelagiem wysepek. Ostre słoneczne światło, wpadające do jaskini mocno kontrastowało obraz nam, a właściwie naszym aparatom. W takich warunkach, pod światło najprościej zrobić zdjęcie konturowe. Blenda została w samochodzie, więc wyobraźnia mogła pójść tylko w jednym kierunku.
Chyba na wszystkich zrobiły wrażenie spadające z powały jaskini oświetlone słońcem krople wody. Z bezradności, jakby w desperacji rzucały się w dół jedna po drugiej. Można było wręcz zobaczyć ich krzyk. Skojarzyły mi się z ostatnim filmem z Bradem Pittem – World War Z.
Robert Małyniak