Ola Dzik: Nie wrzucajmy całego Pakistanu do jednego worka z napisem „terroryzm”, ale Nanga Parbat od doliny Diamir na jakiś czas odpada.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA„Do tej pory trudno nam uwierzyć w to, co się stało” – mówi Ola Dzik po powrocie z przerwanej przez zamach terrorystyczny wyprawie na Nanga Parbat. W bazie zastrzelono jednego z członków jej wyprawy International Nanga Parbat Expedition, a w sumie feralnego dnia zginęło 11 osób. To gwóźdź do trumny pakistańskiej turystyki, ale przede wszystkim niemożliwe do zaakceptowania okrucieństwo. Do tej pory ludzie gór wierzyli, że góry wysokie to miejsce wolne od takiej brutalności.

Trudno o gorsze doświadczenia dla kierownika wyprawy niż to, co zdarzyło się w bazie pod Nanga Parbat.

Tak, choć nasza wyprawa nie ucierpiała najbardziej. Najtragiczniejsze były losy wyprawy ukraińskiej i komercyjnej wyprawy nepalskiej. Towarzyszy mi poczucie winy, nie wiem, czy racjonalne czy nie. Wynegocjowałam bardzo korzystną cenę na wyjazd na Nangę i dzięki temu mogli z nami jechać również ludzie z krajów mniej zamożnych. Ekipa bardzo się rozrosła. W prawdzie nie byliśmy zbyt medialni, ale może gdyby pod Nangą było tylko kilka osób nie warto byłoby takiego zamachu przeprowadzać. A z drugiej strony wyprawy w góry Pakistanu jeżdżą od 100 lat. Po drodze były wielkie wojny, a wyprawy himalajskie były poza działaniami wojennymi. Nie wiem, czy mogłam przewidzieć to, co się stało – raczej nie.

Bardzo dobrze nam się działało na Nanga Parbat. Wszyscy stworzyliśmy zespół. Wspólne zaporęczowanie tej ściany miało w sobie coś z przekroczenia barier ciągnących się od pokoleń: kolonialnych, religijnych, politycznych… Wszystko się fajnie układało i nagle grom z jasnego nieba. Zmieniło się moje spojrzenie na Pakistan. Gdy stamtąd wylatywałam czułam, że opuszczam swoje miejsce. Miejsce, do którego będę chciała wrócić. Ale jak to będzie wyglądało? Na pewno będą większe problemy z organizacją takich wypraw. Na pewno nie zorganizowałabym tam wyprawy komercyjnej, nie wzięłabym klientów na trekkingi. A jeśli już zorganizuję wyprawę niekomercyjną, to też nie będę nikogo namawiać, ponieważ mam świadomość ryzyka. W tym momencie nie umiem odpowiedzieć, czy jeszcze chciałabym być kierownikiem takiej wyprawy. Przed wyprawą na Nanga Parbat miałam marzenie, że uda mi się to pociągnąć dalej i rzeczywiście wciąż z wieloma tymi osobami chciałabym jeździć. Takie wydarzenia mogą zbliżać ludzi bardziej niż wyprawa szczęśliwie zakończona wejściem na szczyt. Ale trudno mi powiedzieć, czy chciałabym dalej jako kierownik jechać do Pakistanu.

Coś wskazywało na to, że do zamachu może dojść?

Nic i wciąż trudno nam w niego uwierzyć. Dojście do bazy przebiegało jak zwykle. Po fakcie człowiek próbuje doszukać się, czy nie było sygnałów ostrzegawczych, ale trudno ocenić, na ile one faktycznie miały miejsce, a na ile to projekcje post factum. W rejonie Chilas (miasta, które leży jeden dzień drogi wzdłuż Karakorum Highway od Islamabadu) większość osób – jak zresztą w całym Pakistanie – jest wspinaczom bardzo życzliwa i przychylna. Ci ludzie zdają sobie sprawę, że między nimi jest niewielki odsetek pałających nienawiścią terrorystów, ale niewiele mogą na to poradzić.

Mówisz, że góry dotąd były postrzegane jako przestrzeń wolna od problemów i konfliktów cywilizacyjnych, stanowiąca pewne wspólne sacrum.

To nam zostało z romantyzmu i wcześniejszych epok. Chociaż zdajemy sobie sprawę, że nie do końca tak jest, ponieważ każdy się spotkał i w górach z jakimś złem, to ten mit dalej pokutuje. Począwszy od piosenki turystycznej, przez etos partnerstwa wspinaczy. To daje przekonanie, że góry są przestrzenią na pograniczu sacrum, gdzie ludzkie zło i to co paskudne nie dociera. Zostawiamy to na nizinach i idziemy w góry budować czyste, szlachetne relacje. A tutaj nagle najbardziej odrażająca działalność ludzka, w dodatku wymierzona dość przypadkowo, ponieważ tak działa terroryzm. Ludzie, którzy zginęli kompletnie nie pasowali do typowego „targetu” talibów. Ani nie byli to bogaci przedstawiciele cywilizacji zachodniej ani Amerykanie. Pod Nanga Parbat byli przedstawiciele krajów Europy Środkowej i Wschodniej oraz Azji, wśród nich muzułmanie, była nawet wyprawa pakistańska, która miała na celu wypromować turystykę wysokogórską oraz sportowy alpinizm wśród obywateli tego kraju. Tym trudniej zaakceptować to, co się stało.

Jak i kiedy dowiedziałaś się o zamachu?

Niedługo po tym, jak udało się postawić obóz II na wysokości ok 6 tys. metrów. To kluczowy problem tej drogi: kuluar, a potem ściana Kinshofera. Rozwiązaliśmy ten problem ramię w ramię jako jeden wielki zespół i właśnie dzięki temu większość z przebywających na wyprawach osób była w dniu zamachu w obozie II. W bazie były tylko osoby chore albo osoby sprowadzające osoby chore, a także ci, którzy przyjechali jako ostatni i dopiero rozpoczynali działalność górską. Podczas kolejnego wyjścia mieliśmy już w planie atakować szczyt. Gdy dotarła do nas ta informacja, nie mogliśmy uwierzyć – patrzyliśmy w dół na bazę, która wyglądała normalnie. Dopiero później zaczęto tam zwijać namioty. O całym wydarzeniu dowiedzieliśmy się od Karima Hayatta, do którego zadzwonił z bazy jego partner – przeżył, ponieważ był muzułmaninem i poprosił o litość. Pierwszym odruchem było chwycenie za radio i wywoływanie: Ernest do obozu II, Ernest do obozu II… Cisza. To była niedziela, próbowaliśmy się skontaktować z ambasadami, zwłaszcza litewską. Chcieliśmy, żeby informacja o zamachu poszła oficjalną drogą, a nie poprzez prywatne SMSy w formie zniekształconej. Dodzwoniłam się do mojego kolegi z BluEmu, Daniela i jemu zleciłam dzwonienie, a sami zaczęliśmy zjeżdżać ze ściany, zwłaszcza, że pogoda była chwiejna. Mieliśmy trochę obawy, czy na dole będzie armia i czy będziemy bezpieczni. Jacek Teler miał nawet pomysł, żeby przetrawersować z obozu I na stronę Rupalu przez lodowiec. Zjazdy rozpoczęliśmy dopiero gdy zobaczyliśmy, że jeden z helikopterów usiadł w bazie, a także otrzymaliśmy od Karima potwierdzenie, że armia kontroluje teren. W trakcie zejścia z coraz większym niepokojem każdy wywoływał swoich ludzi. Po drodze zwijaliśmy obozy, żeby nie zostawić na górze śmietnika. Zostały liny, które kiedyś się może komuś przydadzą. Zaczęliśmy się ewakuować. Ja jako kierownik powinnam i zostałam do końca, ale bardzo dziękuję koledze Loszy, czyli Aleksiejowi Kosjakowowi, który został ze mną. Zamykaliśmy tę grupę we dwójkę i było mi raźniej.

To jak kierownik, który ostatni opuszcza tonący statek.

Tak, uznałam, że moje miejsce jest w ogonie. Dramat dramatem, ale staraliśmy się też jak najwięcej z obozów znieść. Raz, żeby nie śmiecić, ale także dlatego, że nie wiedzieliśmy, jaką sytuację zastaniemy na dole i ile będziemy musieli tam czekać, pozbawieni bazowej kuchni. Znosiliśmy więc całe jedzenie. W obozie pierwszym znaleźliśmy torbę z rzeczami osobistymi uczestników wyprawy ukraińsko-słowacko-gruzińskiej, którzy zginęli i też postanowiliśmy ją znieść, żeby trafiła do ich rodzin. Ciągnęli ją koledzy, ja nie dałam rady. Do bazy dotarliśmy wieczorem. Zastaliśmy tam armię, ciał zamordowanych już nie było. Namioty – niestety okradzione – zostały skupione w jednym miejscu. Cały czas lądowały helikoptery. Przejścia do doliny broniła przed pakistańskimi wieśniakami armia. Poinformowano nas, że poniżej jest 40 żołnierzy, ale w samej bazie było ich zaledwie 5, więc zorganizowaliśmy własne dyżury. Nie mogłam spać i chodziłam dookoła obozu z czekanem. Terroryzm to jednorazowy atak. Zrobili, co mieli zrobić i uciekli w góry, ale i tak trudno było o tym nie myśleć, zwłaszcza jak Gleb Sokołow pokazał mi miejsca, w których zginęli nasi koledzy i ciemne ślady krwi…

Dobrze znałaś tych, którzy zginęli?

Nasza wyprawa została zbudowana na zasadzie znajomych i „znajomych znajomych” z gór byłego Związku Radzieckiego,w których spędziłam spory kawał życia. Z Ernestem znaliśmy się z Tien Szanu. Członków wyprawy ukraińsko-gruzińsko-słowackiej też znałam z bazy. Łączyła nas wspólnota kulturowa. Osobą, którą bardzo ceniłam był Igor Swiergun, który sprowadził do bazy chorego uczestnika swojej wyprawy. Ze Słowakami nie zdążyliśmy się bardzo zżyć, ale znam partnerkę życiową jednego z nich. Nie zapominajmy, że zginął też jeden Pakistańczyk – sympatyczny chłopak, który codziennie nam podawał do stołu.

Jak sobie radzisz z emocjami? Na pewno są skrajne. Jak powinna wyglądać sprawiedliwość po takim akcie?

Cały czas szukam odpowiedzi i zastanawiam się, co powinnam z tym robić. Gdy ktoś ginie w górach, można wyciągnąć z tego konsekwencje. Tak jak na Piku Pobiedy, gdy ludzie ginęli obok nas, a nie byliśmy w stanie im pomóc. Tamta wyprawa dała mi do myślenia i mając w pamięci tamte wydarzenia teraz wprowadziłam wiele dodatkowych środków bezpieczeństwa. Zadbałam, żeby wszystkie zespoły miały kompatybilne radia, żeby był tlen medyczny, żeby liny były porządne. Na Nanga Parbat pod względem działalności górskiej wszystko było przygotowane jak należy. Z wypadków górskich można wyciągać wnioski. A z zamachu terrorystycznego? Pierwsze emocje były skrajne, odkryłam w sobie pokłady nienawiści, których się po sobie nie spodziewałam. Ale na pewno rozwiązaniem nie jest strzelanie do wszystkich w dolinie. A już na pewno nie zemsta na całym Pakistanie, który jest ogromnym krajem i ma bardzo poważny problem, a autorami tego problemu jest garstka fanatycznie myślących ludzi. Możemy albo w ogóle tam nie jeździć albo jeździć w rejony, w których jest armia i jest bezpiecznie jak Baltoro. Miejmy nadzieję, że Pakistan, który poważnie potraktował tę sytuację, podejmie jakieś środki ostrożności i zapewni turystom większe bezpieczeństwo, a takie ataki staną się, jeśli nie niemożliwe, to bardzo trudne. Ja na pewno w najbliższym czasie w dolinę Diamir nie wrócę. Nie chciałabym patrzeć tym mężczyznom w oczy i zastanawiać się, czy to oni byli związani z atakiem czy nie. Odpowiadając na tę agresję podobną agresją zapętlilibyśmy się.

Jakie są szanse, że odzyskacie część środków zainwestowanych w wyprawę i jeszcze będziecie mogli gdzieś pojechać?

Część osób, które dołączyły później nie miała jeszcze wyrobionych permitów, więc po naszej walce z agencją te osoby dostały zwrot pieniędzy. Pozostali, którzy mieli permit, pieniądze stracili. Przez Alpine Club staramy się w Ministerstwie Turystyki o wydanie open permitu za przyszły rok. Wszyscy musielibyśmy się wtedy zdecydować na jeden termin i na jedną górę. Na pewno nie pojedziemy za rok na Nangę od Diamiru – tyle na pewno mogę powiedzieć. Ale szkoda mi, ponieważ to była moja góra marzeń i wszystko wskazywało na to, że w końcu się uda. Z kolei statystyka dróg od strony Rupalu nie jest najlepsza. Trzeba będzie pomyśleć o czymś innym. Teraz z kolei rozważamy, co z planowaną wyprawą zimową do Afganistanu na Noszak. Jeśli powiem „jedźmy” i coś się stanie… znowu będę czuła na sobie odpowiedzialność, że to był mój pomysł. Być może w w przyszłości w ramach przygotowań do wypraw trzeba będzie analizować posunięcia talibów. W Islamabadzie słuchaliśmy różnych doniesień o zamiarach względem obcokrajowców.

Jak wyglądały pakistańskie media po zamachu?

Było bardzo dużo informacji. Mimo że jest to kraj, w którym na co dzień słyszy się o terroryzmie i przechodzi się nad tym do porządku dziennego, to zamach na obcokrajowcach i pogwałcenie świętej reguły gościnności, która wynika wprost z religii islamskiej, zrobił wrażenie. Gościom nic nie ma prawa się stać w mojej wiosce, w mojej dolinie – tak myśli przeciętny mieszkaniec tego rejonu. Więc zamach terrorystyczny na gościach odbił się szerokim echem. Oczy świata zostały zwrócone na Pakistan, więc szybko podjęto działania, żeby schwytać sprawców. Nie był to kolejny zamach, jakich wiele w Pakistanie. Wywołał duże poruszenie. Zwłaszcza, że jedyną dziedziną turystyki Pakistanu, która się rozwija jest wspinaczka wysokogórska.

A dostawaliście wyrazy wsparcia od Pakistańczyków?

Tak, to bardzo serdeczni i gościnni ludzie. Armia była dla nas bardzo miła, żołnierze zaprosili nas na obiad w koszarach. Alpine Club zorganizował Condolence Meeting, które odbyło się w bardzo pakistańskim stylu – dużo emocji, żałoby. Rzeczywiście było widać, że dla mieszkańców kraju, w którym obowiązuje zasada gościnności, ten atak był ciosem. Niektórzy płakali podczas przemówień. Bardzo pomagał nam Nazir Sabir, który zresztą poinformował armię jak tylko dostał informację od wyprawy pakistańskiej, co się dzieje. Parę dni temu przyjechał do nas do hotelu ubrany po cywilnemu Pakistańczyk i pytał, czy jest Saulius, nasz kolega z Litwy, który już wtedy wyjechał. Okazało się, że to major armii Pakistanu, który był oficerem łącznikowym podczas wyprawy Sauliusa w 2006 roku. Specjalnie przyjechał zapytać, jak może pomóc. Dostałam też pełno maili od agencji i firm. Codziennie nas zapraszano na kolację. Bardzo dużo prywatnych osób chciało nam pomóc i ułatwić ten czas przed odlotem do naszych krajów. Było widać, że im wstyd, że zamach miał miejsce w ich kraju, który znany powinien być z gościnności. Od lat zresztą mają kontakt ze wspinaczami i na pewno nie chcieliby nam zaszkodzić, więc w pewnym sensie również ja im współczuję, że ponoszą konsekwencję terroryzmu. Terroryści próbują zniszczyć dobre relacje Pakistańczyków ze wspinaczami.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Nanga Parbat, fot. Ola Dzik

Jesteś w stanie rozdzielić tych ludzi od tamtych, ryzyko w górach z ryzykiem terroryzmu – jednym słowem wspinać się dalej?

Tak. Już teraz to rozdzielam. Nie wrzucajmy całego Pakistanu do jednego worka. Problem dotyczy agresywnej mniejszości, a pozostali Pakistańczycy są ponad przeciętnie pozytywni. Nie wolno też łączyć zagrożeń górskich z terroryzmem. Ofiary terroryzmu często miały po prostu pecha. Znalazły się w złym miejscu i w złym czasie np. w samolocie albo w metrze. Często nie mają nic wspólnego z polityką kraju, w który wymierzony ma być atak. Terroryzm uderza w miejsce, które potencjalnie miało być bezpieczne. W Pakistanie zdarzały się już porwania wcześniej, ale zorganizowane wyprawy jeździły od lat i nic się nie działo. Nie demonizujmy teraz i nie łączmy działalności górskiej z terroryzmem. Na pewno trzeba będzie zweryfikować mit gór jako przestrzeni wolnej od całego zła, które wiąże się z życiem na nizinach. Takie akty mogą mieć miejsce i potrzebne są racjonalne kroki. Ale nie widzę powodu, żeby teraz zrezygnować z działalności górskiej w ogóle.

Rozmawiała: Jagoda Mytych

Ola Dzik jest alpinistką, skialpinistką, zawodniczką w rajdach przygodowych. Na swym koncie ma m.in. wejście na ośmiotysięczny Gasherbrum II. Jako pierwsza Polka zdobyła niebezpieczny Pik Pobiedy i stanęła na wszystkich siedmiotysięcznikach b. ZSRR, uzyskując tytuł Śnieżnej Pantery. Wśród innych jej osiągnięć wymienić można mistrzostwo Polski w skialpinizmie oraz ukończenie jako pierwsza kobieta najdłuższego dystansu zawodów Elbrus Race. Jest międzynarodowym przewodnikiem górskim UIMLA, współprowadzi firmę turystyczną BluEmu. Więcej informacji znaleźć można na jej stronie.


Tagi: ,

Dołącz do dyskusji!

  1. Wojciech Kapturkiewicz napisał(a):

    Olu,
    trudno to, co się wydarzyło, komentować. Ogromna tragedia, której byłaś świadkiem, z pewnością pozostanie w pamięci. Pytanie otwarte – co dalej?
    Podziwiam Twój spokój, rozwagę, profesjonalizm górski i zaangażowanie, z których to zalet byłaś znana i co pamiętam z zorganizowanego przez Ciebie trekingu w Tien Szan.
    Pozdrawiam Cię serdecznie,
    Wojciech Kapturkiewicz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>