Byłam w trakcie pisania tekstu podsumowującego rok 2013. A jakie mogło być takie podsumowanie to większość zdaje sobie sprawę. Mimo wszystko brnęłam w to, skrupulatnie sięgając po statystyki, ile osób w tym koszmarnym roku osób zginęło w górach. Jedną rzeczą jest jednak robić coś sumiennie i dokładnie, a inną robić to z przekonaniem. I w końcu suma zdarzeń i rozmów, doprowadziła mnie do wniosku: nie mogę tego zrobić, muszę napisać coś zupełnie innego, równie trudnego, bo odkrywającego naiwne może założenia i wartości, ale jeśli tak jest, to niech rok 2014 je zweryfikuje.
Parę dni temu dostałam po głowie. Po głowie, do której do tej pory wiele osób wkładało mi przekonanie, że robię coś fajnego i dobrego. Tym razem okazało się, że na to, co robię można patrzeć inaczej, inaczej to odbierać i że z tej perspektywy moja praca wpisuje się w nurt utożsamiania tematyki górskiej tylko z górami najwyższymi, a ostatnio tylko z wypadkami. Wiem, że będę miała obrońców i nie dlatego to piszę. Nie ze wszystkim się zgadzam, ale z jednym na pewno: „powinnaś więcej jeździć w góry z fajnymi ludźmi”. Powinnam.
Już wcześniej miałam przebłysk, że coś trzeba zmienić, czegoś brakuje, a czegoś jest zdecydowanie za dużo. W tym roku wszystkie górskie festiwale zdominowane były panelami na temat Broad Peaku. Dobrze, że w międzyczasie odbył się tzw. szczyt podlesicki, podczas którego uczestnicy mogli porozmawiać twarzą w twarz, powyjaśniać sobie pewne kwestie w kuluarach. To były prawdziwe rozmowy. Publiczne panele to tylko odtwarzanie pewnych ról – oskarżający, oskarżeni, obrońcy, lepsze to niż komunikacja za pomocą wywiadów w mediach, ale wciąż zakrzywione przez obecność publiczności. A my uczestniczymy w tym cyrku jak ławnicy w sądzie. Pamiętam, jak w Krakowie poszłam z kimś na kawę i wydawało się, że jest tyle górskich i niegórskich tematów, a pierwsze pytanie, jakie padło brzmiało: co było na panelu o Broad Peaku? Usztywniłam się, czując, że muszę zapomnieć o wszystkich pozytywnych, motywujących czy inspirujących tematach i skupić się na obiektywnej relacji.
To teraz dla odmiany napiszę o czymś, co mnie ostatnio… rozluźniło.
I tu przenosimy się wiele lat wcześniej do Rzeszowa, który jest miastem moich pierwszych sportowych „wyczynów”. Daruję kwestie baletowe, tańce towarzyskie i inne takie. Z uśmiechem wspominam mnie i moją przyjaciółkę i nasze pierwsze rolkowe ewolucje (slajdy) na rzeszowskich pomnikach. W tamtych czasach to było cool 😉 Ale to co dodało mi najwięcej punktów do kształtującej się wtedy tożsamości to był rower. Okolice Rzeszowa są idealne pod tym względem i zdarzało się, że tygodniami nie schodziłam z roweru. Trudno mówić o jakimś trenowaniu, ponieważ razem ze znajomymi robiliśmy po prostu to, co sprawiało nam frajdę. A potem odkryłam coś, co sprawiało mi „frajdę największą” i o tym jest tytułowa „przygoda”. Uznałam, że skoro jeździmy po 50 km dookoła Rzeszowa, dlaczego nie pojechać do innych miast: Dębicy, Jasła, Mielca, Krosna, Sanoka. Idea była prosta – przede wszystkim nie mówić nikomu o swoich planach. Po drugie przestudiować „Atlas krajoznawczy” (tak, nie jeździłam z mapą, zawsze korzystałam z dość pokaźnego Atlasu krajoznawczego, bo taki akurat miałam). Zliczałam ręcznie odległość i szacowałam, czy dam radę tam dojechać i wrócić nie wzbudzając większych podejrzeń. W plecaku poza atlasem miałam jeszcze aparat typu Zenit (kolejny super-lekki gadżet) i butelkę wody mineralnej. Za to na pewno nie miałam pojęcia, jak naprawiać rower i co zrobić, gdyby coś poszło „nie tak”. Ale o tym nie było w ogóle mowy. Wszystko zawsze szło „tak” potęgując moje przekonanie, że właściwie jestem w stanie dojechać wszędzie. W ciągu tygodnia w szkole analizowałam, gdzie mogłabym pojechać. A żeby nie było tylko tam i z powrotem to każde miasto, miasteczko zwiedzałam. To karmiło mój patriotyzm lokalny i ilekroć słyszę „Podkarpacie” dusza mi się uśmiecha.
W tamtym czasie usłyszałam też od bardziej zaawansowanego wiekiem i rowerowym stażem przyjaciela o rajdzie Harpagan, którego trasa liczy 200 km. Obecnie trzeba ją pokonać w czasie nie dłuższym niż 12 godzin, nie pamiętam jak było dawniej. Za cele treningowe obrałam Sandomierz i Gorlice, tam i z powrotem, pozwalały uzyskać zbliżony do zakładanego dystans – a w moim przypadku z ciągłym nadrabianiem drogi – znacznie go przekroczyć.
Od dawna nie jeżdżę już tak na rowerze. Parę miesięcy temu sprowadziłam mojego historycznego Gianta do Warszawy, lecz nie umiem się odnaleźć jeżdżąc po mieście. To dlaczego o tych rowerach zamiast o górach…? Ponieważ wspominam te czasy jako kontakt z czymś, co po angielsku od razu nazwałabym „adventure” i już trochę z mniejszym przekonaniem „przygoda” po polsku. Może: moja prywatna „eksploracja”? Nie żaden wielki wyczyn, który wart byłby publicznego odnotowania, ale moje małe, prywatne zwycięstwa. A ponieważ to było w czasach przedfacebookowych, to aż do teraz pozostawały prywatne. Dlaczego wspomnienia wróciły? Może dlatego, że na tych wszystkich festiwalach, poza tematem Broad Peaku, byli też zagraniczni prelegenci, którzy mocno namawiali do eksploracji. Wspominał o tym i Leo Houlding w Krakowie i Denis Urubko w Warszawie. Właściwie tymi sami słowami mówili, że Twoja przygoda czeka na Ciebie tuż za rogiem, może już w najbliższy weekend. A może wspominam o tym, dlatego, że trochę lat minęło, co roku ktoś pytał, co z Harpaganem, a potem się urwało? Stanęło na tym, że sama zaczęłam pytać – co z Harpaganem? A może w końcu dlatego, że jadąc na święta do domu postanowiłam zrobić coś niestandardowego i w tajemnicy – coś jak za młodości. Przyjechać w środku nocy i trasę do domu pod Rzeszowem pokonać na nogach. I chyba wtedy przypomniało mi się, ile frajdy tkwi w działaniach mało racjonalnych, ale takich, które są nasze…
Znowu usiadłam i zaczęłam planować. I znowu chcę otoczyć te działania tajemnicą – by miały w sobie coś z tamtej dawnej ekscytacji. Na koniec oczywiście się pochwalę, co z tego wyszło lub nie wyszło, bo potrafię być sceptyczna wobec swojego noworocznego idealizmu. Potrafię być też krytyczna i już teraz wiem, że powinnam zmienić tytuł. „Przygodo przyjdź” to ściema. Taka przygoda, o której tu piszę nie przychodzi sama. Trzeba po nią wyjść. Jednym słowem: „Przygodo przyjdź” musi się spotkać z „Jagodo wyjdź!”. Tym samym tłumaczę też moją przyszłą, mniej intensywną obecność na Facebooku, postaram się za to więcej tekstów pisać na stronę. Niech moc będzie z Wami!