„Sekret nie tkwi w nogach, lecz w tym, by zmusić się do wyjścia z domu i biegania” – od kiedy sama zaczęłam biegać, to zdanie wyjątkowo do mnie przemawia. A jak już się zacznie, to wtedy systematycznie odsłania się nie tylko horyzont, ale także to, co jeszcze biegając da się zrobić; jak szybko, jak daleko, jak wysoko. „Biec albo umrzeć” Kiliana Jorneta to możliwość odkrywania i przesuwania tego horyzontu razem z jednych z najlepszych, a na pewno najbardziej walecznych biegaczy świata, aktualnym mistrzem w skyrunningu. To miejscami trudny do ogarnięcia dla zwykłego człowieka, nawet pewnie zwykłego biegacza, dziennik zwycięzcy. Ale im dłużej się go czyta, tym bardziej się dostrzega, że ta sportowa narracja biegnie niezwykle blisko „zwykłego” życia i jego wyzwań.
Wydaje mi się, że Kiliana Jorneta nie trzeba za bardzo przedstawiać, ale jeśli tak, to zróbmy to w jego stylu, czyli… szybko, za pomocą trailera do filmu „A Fine Line”.
Przyznam, że trochę mnie przeraził spartański „Manifest Skyrunnera”, który otwiera książkę.
„Ile razy płakałeś ze złości i z bólu? Ile razy straciłeś pamięć, głos i rozum przez wycieńczenie? Ile razy w takiej sytuacji mówiłeś sobie: <Jeszcze raz! Jeszcze kilka godzin!Jeszcze jedno podejście! Ból nie istnieje, on jest tylko w twojej głowie. Kontroluj go, zniszcz go, wyeliminuj go i idź dalej. Spraw, by twoi rywale cierpieli. Zabij ich>? Jestem egoistą, prawda? Sport jest egoistyczny, ponieważ trzeba być samolubem, żeby umieć walczyć i cierpieć, żeby kochać samotność i piekło. Zatrzymać się, zakaszleć, znosić zimno, nie czuć nóg, wymiotować, mieć mdłości, bóle głowy, siniaki, krwawić… Czy istnieje coś lepszego?”.
To aż tak? Tak wojowniczo trzeba do sprawy podchodzić? Na szczęście kolejne rozdziały rozluźniają to napięcie i na koniec książki warto do „Manifestu” jeszcze raz wrócić – nie brzmi już tak szaleńczo.
Kim chcesz być, gdy dorośniesz?
Znamienne jest to, że Kilian Jornet od dzieciństwa czuł podskórnie, że nie trzeba iść standardową ścieżką wskazaną przez dorosłych, że można… biec swoją.
Gdy dorosnę, chcę liczyć jeziora! (…) Tak. Chcę liczyć jeziora. Ale nie tylko liczyć, ile ich jest. Będę szedł przez góry i kiedy znajdę jezioro, sprawdzę, jak jest głębokie, rzucając w środek wody kamień przywiązany do sznurka, i zobaczę, jaką ma szerokość. Poznam rzeki, które do niego wpadają, i dowiem się, skąd płyną. I te, które z niego wypływają i dokąd płyną. Zobaczę, czy są w nim ryby, żaby albo kijanki. I czy woda jest czysta, czy nie.
Jeśli naprawdę tak brzmiała deklaracja 5-letniego Kiliana, to pozostaje tylko pogratulować dojrzałości ontologicznej i umiejętności dostosowania siebie do świata i świata do siebie.
Myślę, że był to jeden z nielicznych razów, kiedy powiedziałem <Chcę być>. Zawsze zaliczałem się do grona tych osób, które mówią: <Spróbuję…>. Byłem nieśmiały i zawsze uważałem, że trzeba pozwolić, by czas mijał, a ostatecznie wszystko trafi na swoje miejsce. I czas stopniowo umieszczał mnie na miejscu, które było mi przeznaczone.
Od dzieciństwa każdą wolną chwilę spędzał wspinając się na skały lub drzewa, a zimą na nartach biegowych. Nawet złamanie rzepki w kolanie w wieku 18 lat nie zmusiło go do zaniechania aktywności fizycznej. Ogromnym nakładem pracy odzyskał dawną sprawność, a nawet – co było do przewidzenia – ją przekroczył.
Adrenalina startu
Adrenalina startu – tytuł jednego z rozdziałów – to coś, co towarzyszyć będzie czytelnikowi przez całą książkę. Nawet jeśli kolejne opisy etapów różnych biegów będą do siebie łudząco podobne i tak nie sposób pozostać obojętnym i się w nie nie wkręcić.
Smak zwycięstwa chwyta cię, uzależnia i niczym jakiś narkotyk zmusza cię, by poczuć go na nowo, zmusza cię do rozpoczęcia procesu, by po kilku miesiącach, może latach, kolejny raz poczuć sekundy tej ogromnej siły i emocjonalnej słabości, sekundy niekontrolowanego szczęścia.
Kilian przyznaje, że dzięki życiu od zawodów do zawodów i jeżdżeniu po świecie, żeby uczestniczych i wygrywać w kolejnych, czuje się jak gwiazda rocka.
Tydzień po tygodniu, dzień po dniu szukam nowych celów, za każdym razem coraz silniejszych, które mogą zaspokoić potrzeby mojego ciała. Mistrzostwa świata, Europy i Hiszpanii, prestiżowe wyścigi zimą i latem, a podczas tygodnia bez celu, niczym uzależniony człowiek bez dostępu do swojej substancji, staram się szukać w gazetach, kalendarzach i na stronach internetowych jakiegoś wyścigu odbywającego się niedaleko od miejsca, w którym jestem, żeby zaspokoić żądzę aż do następnego ważnego celu.
Kilian często zabiera czytelników ze sobą na trasę biegu. Dokonuje wiwisekcji swoich myśli, stanu w jakim jest jego organizm, analizuje zachowania rywali. Szczególnie cenne – nawet dla osób, które nie biegają i nie zamierzają – może być wejście w głowę sportowca, który projektuje swój sukces – wyświetla go jako film, czy wręcz zamienia się w komentatora, który z pewnym wyprzedzeniem informuje, że ten sukces nastąpi (!). To, że pozytywne nastawienie i wiara w sukces są w sporcie ważne, to banał, raczej po raz kolejny moje pytanie brzmi – to aż tak (dobitnie i drobiazgowo) mentalnie trzeba biegać? Najwyraźniej biega się… mózgiem. A dalej muszę zapytać autora, czy wymiar artystyczny też jest naprawdę konieczny? „Bieganie jest sztuką, tak jak malowanie obrazu albo komponowanie utworu muzycznego. A żeby stworzyć dzieło sztuki, trzeba znać cztery podstawowe pojęcia: technika, praca, talent i inspiracja. Wszystko to należy ze sobą połączyć otaczając witalną harmonią” – Kilian przytacza słowa swojego trenera.
Nie istnieje idealna metoda dla wszystkich, ale wszyscy mają własny idealny sposób. A oto i mój: chodzi o bieganie zgodniez naturą, staram się swoimi krokami przekazać jej to, co ona przekazuje mnie. Bez zostawiania śladów na terenie, po którym stąpam, starając się przebiegać możliwie jak najciszej. Biec tak jakbym unosił się nad drogą, żeby podłoże ledwie odczuwało czubki palców moich stóp, które dotykają kamieni. Biec, przystosowując się do terenu, biec lub iść po zboczach albo postarać się, by zejścia przypomniały płynny taniec między moim ciałem i podłożem, ale nigdy nie wymuszając, tak by kroki były naturalne i płynne, jak przedłużenie terenu.
„Wygrana to pokonanie samego siebie, własnego ciała, ograniczeń i obaw. Wygrana oznacza zmianę snu w rzeczywistość” – kolejny motywujący cytat, ale – a propos snu – już kiedy pisze, że ciepłe łóżko rano jest tylko złudną obietnicą szczęścia – w ogóle nie wiem, co autor ma na myśli. Must be kidding 😉
„Człowiek nie może umrzeć, nie dając z siebie wszystkiego, nie płacząc z bólu i na skutek odniesionych ran, człowiek nie może zrezygnować. Trzeba walczyć aż do śmierci. Ponieważ najważniejsza jest chwała. I należy do niej dążyć, nawet jeśli zostaniesz gdzieś po drodze. Najważniejsze, żebyś dawał z siebie wszystko. Nie wolno nie walczyć, nie wolno nie cierpieć, nie wolno umierać… Nadszedł czas, by cierpieć, nadszedł czas, by walczyć, nadszedł czas, by wygrywać. Pocałuj albo zgiń”. Właśnie te słowa, zawieszone na drzwiach starego mieszkania, w trakcie tamtych wszystkich lat czytałem każdego ranka przed wyjściem na trening.
Biec daleko, żeby znaleźć samego siebie i zabić demony
Kiedy myśli żeglują bez ładu i składu, nie znajdując wyjścia, zawsze zaczynam biec, żeby je uwolnić i móc zobaczyć wszystko o wiele wyraźniej z dystansu. Bieganie jest najlepszym sposobem na uporządkowanie codziennych spraw, ucieczkę od rutyny i rozwiązanie problemów, których nie jestem w stanie dostrzec, chociaż mam je przed sobą. Usłyszałem kiedyś, że aby móc przypatrywać się górze i szukać najlepszej drogi, nie można stać w połowie ściany albo u jej stóp, ponieważ skały i doliny zakryją inne ścieżki. Musisz odsunąć się od góry, żeby móc spojrzeć na nią w całości. To właśnie dlatego, kiedy myślę o bieganiu, muszę odsunąć się od aktywności, od potu i wysiłku, jak również od emocji, które popychają mnie, abym nadal szukał tego krajobrazu.
Właśnie takie fragmenty miałam na myśli mówiąc, że to fajna książka nie tylko dla ludzi, którzy szukają motywacji do biegania, czy innej aktywności fizycznej, ale także dla ludzi, którzy po prostu szukają motywacji albo szukają swojego miejsca, czy drogi do realizacji swojej pasji; wreszcie – szukają samej pasji. Robiąc ucieczkę w sztukę współczesną ujęłabym to tak:
Relacje z ważnych, znanych imprez biegowych czy bicia rekordów jak choćby bieg na Kilimandżaro, to niewątpliwy walor tej książki, ale dla mnie o wiele ciekawsze były te momenty, kiedy Kilian Jornet odsłaniał się jako człowiek. Złapałam się na tym, że o wiele większe wrażenie niż Ultra-Tail du Mont Blanc robi na mnie romantyczny opis dnia, w którym poznał i zakochał się w Albie. Ciepło wspominam wojnę o Nutellę i każde swoje dietetyczne odstępstwo kwituję teraz słowami Kiliana: witajcie porażki! Zresztą cytatów z tej książki wypisałam naprawdę sporo (do odszukaniu na Facebooku bloga) i nie chodzi o to, żeby je teraz wszystkie tu wciskać. Na przykład ten pozwala mi na wiele rzeczy przymykać oko, jednocześnie stawiając czoła innym, ważniejszym:
Wielki sportowiec to taki, który wykorzystuje swoje uwarunkowania genetyczne, żeby potem wykonać wspaniałą pracę, ale wyjątkowym sportowcem stanie się ten, który będzie w stanie płynąć w wodach zawiłości i bałaganu, czynią łatwym to, co wydaje się trudne, widząc porządek w środku bałaganu. Jednostki kreatywne szukają nieporządku, żeby móc badać wszystkie zakątki wykraczające daleko poza granice świadomości, podążając za irracjonalnymi siłami.
Na początku miałam pewne trudności, żeby wejść w rytm tej książki. Może wynikało to z tego, że nie mam takich doświadczeń biegowych, które pozwalałyby mi się odnieść do sytuacji opisywanych przez Jorneta. Może wiem, co to żel energetyczny, ale nie mam pojęcia, jak smakuje. Natomiast mniej więcej od połowy miałam już wrażenie, że się z autorem zaprzyjaźniłam i czytam go tak, jak się słucha przyjaciela, który opowiada o swojej pasji – zwłaszcza tej, którą z nim nie dzielimy. Coś, co jest ważne dla niego, staje się ważne dla nas. Kibicujemy mu w tym, a przy okazji możemy się czegoś od niego nauczyć. Pod tym względem Kiliana Jorneta warto wysłuchać do końca, zwłaszcza, że jest odważny nie tylko jako sportowiec, ale także odważny w myśleniu i poddawaniu otaczającego go świata analizie.
Jesteśmy zawartością czy pojemnikiem? Jesteśmy kośćmi i mięśniami czy uczuciami i emocjami? Bardziej autentyczna jest góra, którą pamiętamy ze względu na jej rozmiary i wysokość, czy zniekształcony obraz, który przychodzi na myśl, gdy o niej myślimy? Które życie jest bardziej autentyczne: to naszego ciała, czy to naszego umysłu? Czasem myślę, że mamy dwa paralelne życia, między którymi zachodzi biologiczne sprzężenie zwrotne, ale na pewno możemy przeżyć tylko jedno, to, które flirtuje między oboma. W gruncie rzeczy w życiu pozostaje nam tylko to, czego doświadczyliśmy, co pamiętamy, przeżywając na nowo. Nieważne, że w jakimś momencie to się zniekształciło. Szczęście jest celem każdego człowieka, a dociera się do niego poprzez emocje, poprzez małe przyjemności, wielkie osiągnięcia i miłość, które będą przeżywane przez nasze ciało, przez naszą wyobraźnię, albo zmieniane przez naszą pamięć.
Kilian Jornet „Biec albo umrzeć”, Wydawnictwo SQN (Sine Qua Non), Kraków 2013
Już sama recenzja mocno motywuje do działania, to co dopiero pewnie książka… Nie ma rady, trzeba przeczytać:)