Kristiansund rozrzucony jest na wielu wyspach, tworząc mozaikę skał, domów, mostów, wieczorem dorzucając do tego galaktykę pojedynczych świateł. Przyjechaliśmy tu pod wieczór i chcąc znaleźć miejsce na namiotowy nocleg z widokiem na miasto, objechaliśmy dużą część wyspy znajdującą się na południowy wschód od niego.
Bezskutecznie – najbardziej obiecujące miejsce, wg mapy, położone na wysuniętym w stronę miasta cypelku, naprzeciw starej jego części, okazało się kamieniołomem żwiru, lub portem załadunkowym tegoż, otoczonym warsztatami i szrotami. To zadziwiające, że wiele miejsc w Norwegii, którym można by nadać tytuł widokowych, chronionych, kulturowych lub po prostu pięknych, wykorzystywanych jest tutaj bardzo praktycznie, industrialnie, żeby nie powiedzieć ordynarnie. Tu i ówdzie pod pięknym klifem lub imponującą skałą pojawia się fabryka z wielkimi silosami. Nad brzegiem fiordu z krystalicznie czystą wodą, strzelają we wszystkich kierunkach rury instalacji rafineryjno-chemicznych. Na zboczach górskich wokół wysoko położonych płaskowyżów, porośniętych z rzadka roślinnością, albo wąziutkich fiordów, gdzie niemal można dotknąć przeciwległych ścian rozłożonymi rękami i gdzie widoki zapierają dech w piersi, przeskakują ze zbocza na zbocze linie najwyższego możliwego napięcia… W krajach takich jak Polska, chyba całe norweskie geograficzne dobro było by uznane za rezerwat przyrody. Tu jest to niemożliwe. Pragmatyczne myślenie ludzi północy i konieczność, wynikająca z ukształtowania terenu, każą Norwegom działać tak, a nie inaczej.
Wielką część środkowego norweskiego wybrzeża stanowią wyspy szkierowe, spłaszczone i wygładzone przez lodowiec skały, wynurzające się z oceanu czasem na zaledwie kilkanaście centymetrów, a innym razem na kilkadziesiąt metrów; niektóre na tyle dużej powierzchni, by zmieścić małe miejscowości, inne, by ledwie można było na nich stanąć suchą nogą. Tutaj bez wątpienia można by znaleźć bezludną wyspę wyłącznie dla siebie, byle tylko się na nią dostać.
W Krystiansund, tuż po Mszy Świętej, w której braliśmy udział, odprawionej przez polskiego księdza, a zbierającej w sobie wielokulturowość imigrantów, zaczęło padać. Deszcz ten towarzyszył nam przez kilka kolejnych dni w różnych odmianach mżawki, czasem przechodzącej w ulewę, potem w zachmurzenie, a czasem łaskawie rozchylającej chmury do pełni błękitu – ale nie na długo. Spokojna droga, pokonywana w lekkim deszczu, łagodnie wznosząca się i opadająca, była nawet miłą odmianą. Mijane wybrzeże wyzierało przez zamglone powietrze zarysami płaskich wysp. Gdzieniegdzie wyskakiwały senne miejscowości. Boczne drogi mają ten swój nieodparty urok.
Szczyty otaczające Sunndalsørę wyłoniły się w ostatniej chwili, choć ich obecność można było odczuć już wcześniej. Krajobraz, mimo niskiego zachmurzenia gęstniał, ciemniał, mgła powoli siniała, a w dole pojawiły się spokojne, czarne wody fiordu. Bez wątpienia to otaczające nas szczyty odbierały resztę światła dolinie. Tutaj mniej dokładne mapy pokazują wyraźne rozwidlenie dróg. Można skręcić w prawo, w stronę Oppdal, gdzie na wiele kilometrów oddamy się w objęcia głębokiej dolinie, z wysokimi ścianami gór po obu stronach drogi, lub pojechać dalej i okrążając fiord wrócić do Rzymu… tzn. do Kristiansund. Jeśli nie jest to bezwzględna konieczność, nie róbcie ani jednej, ani drugiej z tych rzeczy. Skręćcie w prawo, w boczną niepozorną drogę w górę Likldalen. Po obfitych deszczach, dolina dostarczy Wam widowiska wodospadów oraz strug cieknących i obmywających ściany. Ale cel leży wyżej, po kilkunastu kilometrach wspinania się szutrową drogą gęsto upchanymi zakrętami, z poziomu fiordu wjedziecie na rozległy płaskowyż, położony około 1000 m npm. Sunąca przez niego Aursjøvegen wije się w nieskończoność pomiędzy skałami, stawami, jeziorami, wznosząc się i opadając. Wszystko otaczają niemal dwutysięczne szczyty tworzące zwieńczenie potęgi. Okolica zachęca do wędrówek, a zimą do narciarstwa. Ale i jazda samochodem cieszy. Wymagana jest tu jednak szczególna ostrożność, bowiem droga wznosząc się co chwilę nieznacznie, a następnie opadając gwarantuje, że do końca nie będziemy wiedzieli, co jest za wzniesieniem. I tak co kilkadziesiąt metrów. Ostatnie kilka kilometrów to dość karkołomny zjazd w gardziel doliny Eikesdalen, o 1000 m w dół, na długości ok. 8 km. Po drodze znajdziemy też tunel wewnątrz którego skręt osiąga w sumie ok. 320 stopni. Ciekawe, choć to nie rekord Norwegii.
W dolinie znajduje się malownicze jezioro Eikesdalsvatnet, nad brzegiem którego zanocowaliśmy w towarzystwie odzywającego się przez pół nocy puchacza, o którym, jak się okazało można długo opowiadać. Wcześniej jednak, na samym początku, na lewym brzegu rozpoczyna się trzykilometrowa droga dojazdowa do wylotu bocznej doliny Mardalen (dostępna za drobną opłatą), w końcu której znajduje się huczący, a jakże, między lipcem a drugą połową sierpnia, wodospad. Mardalsfossen teraz jest już tworem częściowo sztucznym. Wprawdzie sam tor spadku wody, wraz z kaskadą jest naturalny, to jednak od czasu, kiedy powyżej mimo społecznych protestów wybudowano zaporę wodną, przepływ wody jest ściśle reglamentowany. Taki to znak czasu. Jednak i tak warto; zapominając o pozostałych miesiącach posuchy, te dwa letnie można napawać się i pięknem i wysokością – imponującą, bo ponad 650 m, w tym pojedynczym spadkiem prawie 300 metrowym. Ostatecznie Mardalsfossen zajmuje drugie miejsce w Norwegii co do wysokości i pierwsze, jeśli chodzi o swobodny spadek.
Spadająca z gór Norwegii woda stanowi odrębny temat. Jest jej naprawdę dużo. Gdy ktoś przyjeżdża tu po raz pierwszy, od początku zauważa cieknące zboczami strugi, wyraźnie zarysowujące się na tle ciemnych zboczy. Po obfitych opadach tworzą one niejednokrotnie niekończący się sznur splecionych białych pajęczyn. To co na początku podróży skupia naszą uwagę, pod koniec staje się z rzadka dostrzeganą oczywistością, szczególnie gdy po drodze trafi się na te największe kaskady, przy których reszta wygląda blado.