Janusz Majer o Arturze Hajzerze: Byliśmy jak stare, dobre małżeństwo

Majer Janusz 2Ponad 30 lat przyjaźni. Wspólne sukcesy i porażki – nie tylko te górskie, ale i biznesowe. Jak słusznie zauważyła Iza Hajzer – każdy znał jakąś twarz jej męża, jedną lub kilka – ale Janusz Majer może spokojnie powiedzieć, że znał je wszystkie. Przeczytajcie, jak bliski przyjaciel wspomina Artura Hajzera, himalaistę, który miał na swoim koncie 7 ośmiotysięczników, ale też mentora, za sprawą którego ośmiotysięczne szczyty zimą zaczęli zdobywać przedstawiciele młodego pokolenia wspinaczy.

Znałeś się z Arturem Hajzerem dłużej niż ja jestem na świecie, już samo to jest dla mnie niezwykłe, dzisiaj takie przyjaźnie nie są czymś oczywistym.

Zdarzają się, ale ty jeszcze o tym nie wiesz, bo jesteś za młoda. Są przyjaźnie, które trwają długimi latami, tak jak moja z Arturem.

Z każdym rokiem chyba się zacieśniała skoro spotykaliście się i w górach i po pracy, a w końcu zaczęliście nawet razem pracować.

Tak, a w pracy jest tak, że zawsze znajdzie się wiele powodów, żeby z przyjaźnią skończyć. Praca zawsze może rodzić konflikty i inne zapatrywania na sposób rozwiązywania problemów. My akurat dawaliśmy sobie z tym radę, nie wchodziliśmy sobie w kompetencje i zakresy obowiązków i może dzięki temu nasze wspólne działanie trwało. Przetrwaliśmy trudne chwile tak w pracy, jak i w życiu.

Ze Śląska pochodzi czołówka polskich himalaistów – to chyba dodatkowo pieczętowało takie przyjaźnie. Jak powstało śląskie zagłębie himalajskie?

Na to się złożyły dwie sprawy. Pierwsza to Katowicki Klub Wysokogórski, którego prezesem byłem przez 12 lat począwszy od roku 1980, a Artur był w nim postacią dosyć znaczącą. A druga to wspólne życie. Byliśmy jedną wielką rodziną. Podobnie opowiada zresztą o tym także Krzysiek Wielicki. Nasze życie koncentrowało się wokół klubu. Spędzaliśmy razem czas nie tylko w skałkach, czy wyjeżdżając w góry lub na dalekie wyprawy, ale także byliśmy blisko w życiu codziennym. Razem pracowaliśmy na kominach, chodziliśmy na koncerty, bankietowaliśmy. Wszystko kręciło się wokół klubu.

Artur Hajzer, Krzysztof Wielickii Janusz Majer, Trento 1987 fot. Janusz Majer

Artur Hajzer, Krzysztof Wielickii Janusz Majer, Trento 1987 fot. Janusz Majer

W latach 80. byliśmy nawet nazywani najlepszym himalajskim klubem świata. To w jego ramach działali m.in.: Krzysiek Wielicki, Jerzy Kukuczka, Rysiek Pawłowski, Rysiek Warecki, Artur i ja. I wszyscy jeździliśmy w góry najwyższe. Klub skupiał dużo postaci wspinających się na ośmiotysięczniki. A żeby jakoś zabawnie wyjaśnić ten fenomen kolegom z Zachodu opowiadaliśmy, że wychowaliśmy się i mieszkamy w bardzo zanieczyszczonym środowisku. „Pollution jest okropne” i brakuje tlenu, ale właśnie dlatego jesteśmy naturalnie przystosowani do dużych wysokości, na których też nie ma tlenu.

Wierzyli?

Traktowali nas z przymrużeniem oka.

Pamiętasz początki Artura Hajzera w środowisku wspinaczkowym?

Artur zaczął się wspinać bardzo wcześnie. Miał 12, może 14 lat, gdy zaczął działać w harcerstwie, a Harcerski Klub Taternicki w Katowicach był wówczas ewenementem na skalę kraju, ponieważ nie było chyba innego klubu harcerskiego, który zajmowałby się wspinaczką. W klubie wysokogórskim był jednym z tych młodych, którzy się dobrze zapowiadają, o niektórych nawet, jak byli czterdziestolatkami wciąż się mówiło, że się dobrze zapowiadają. Ale akurat Artur nie skończył tylko na zapowiedziach i do 30. roku życia dokonał sporo. Kurs tatrzański ukończył w wieku 16 lat, a mając 18 lat pojechał na wyprawę na Spitsbergen.

Mount Blanc, 1981, z arch. Artura Hajzera

Mont Blanc, 1981, z arch. Artura Hajzera

Skąd ta ksywka Słoń?

Chyba przyszedł z nią już z Harcerskiego Klubu Taternickiego. Za młodu był taki trochę przypakowany, więc wydaje mi się, że to od sylwetki.

A skąd u Artura studia kulturoznawcze? Co innego teraz, bo to oblegany kierunek, ale kulturoznawstwo w PRL-u?

On miał ciągoty artystyczne, a nawet więcej – miał duszę artysty i kreatora. Uwielbiał bluesa i mógł o nim godzinami rozmawiać, sam też grał na harmonijce. Nie wiem, czy wspominał, ale jeszcze w szkole średniej nakręcił kamerą 8 mm film o lawinie pod Kościelcem i śmierci Mieczysława Karłowicza. Nawet kiedyś przed laty dane mi było ten film obejrzeć. Artur interesował się właśnie przede wszystkim filmem. I nie on jeden – w naszym archiwum można znaleźć filmy kręcone przez klubowiczów na tych ósemkach. Myślę, że warto by je zobaczyć. Ale znowu Arturowi – również w działalności kulturalnej – nie wystarczało, że zajmuje się jakąś dziedziną, on jeszcze chciał zrobić coś nowatorskiego. Taki miał być film „Niebieska beczka”, w którym chciał opowiedzieć o wyprawie wysokogórskiej z perspektywy… niebieskiej beczki, takiej, w jakie zwykle pakowały się polskie wyprawy. Do tego jeszcze losy beczki po wyprawie, kiedy zwyczajowo trafia ona do domu Szerpów i służy do kiszenia czangu albo za miednicę do prania. Taką miał wyobraźnię. Zresztą również jego pierwsza książka „Atak rozpaczy” nie jest po prostu relacją z wypraw w góry, jest napisana w nietypowy sposób i też widać w tym jakąś jego nowatorską wizję. Myślę, że jak na ambitnie wspinającego się młodego człowieka miał ogromne obycie kulturalne i chęć kreacji.

metro-HMOrganizowaliście nawet własne festiwale filmowe w Katowicach.

Były trzy edycje w latach 1988, 1990 i 1992. Zaczęło się od tego, że pojechaliśmy dosyć dużą grupą – Rysiek Warecki, Jurek Kukuczka, Krzysiek Wielicki, Wanda Rutkiewicz, Artur i ja – na zaproszenie na festiwal w Trento. Pod wpływem tego wyjazdu powstał pomysł, żeby i u nas zrobić taki festiwal. Artur podchwycił ideę i bardzo się zaangażował, a ja jako prezes klubu mu pomagałem. Dziś może trudno to zrozumieć, ale ówczesna szarość życia i brak imprez tego typu, powodowały, że każde wydarzenie było pretekstem do spotkania i wspólnego spędzania czasu. Wspomnienia o tym pierwszym festiwalu w Katowicach można odnaleźć w jednym z numerów wydawanego przez Wacława Sonelskiego magazynu „Bularz”. Anka Pietraszek zatytułowała artykuł „Trento w Katowicach” i ładnie opisała, jak ta inicjatywa przyczynia się do integracji środowiska. Do Katowic przyjechali wówczas wspinacze z całej Polski. To samo działo się przy kolejnych edycjach.

Jak Artur – jak to się dzisiaj mówi – ogarniał tyle rzeczy na raz? Z jednej strony ambitnie podchodził do wyjazdów w góry, z drugiej jak sam mówisz, angażował się w festiwale.

Rafał Chołda na szczycie Tirich Mir, 1983, fot A. Hajzer

Rafał Chołda na szczycie Tirich Mir, 1983

Zorganizowanie festiwalu przez jedną osobę oczywiście nie byłoby możliwe, dlatego pomagał przy tym klubowy wolontariat, dziesiątki osób. Każdy dostał swoją działkę, a Artur potrafił tym wszystkim pokierować. Ale na pewno jego największą motywacją życiową było dążenie do osiągnięć w górach. Ten pierwiastek sportowej rywalizacji był bardzo ważny. W czasach, gdy był jeszcze bardzo młody ta ambicja uzewnętrzniła się w postaci wejścia z Rafałem Chołdą na Tirich Mir. Pomimo ksywy Słoń i dużej masy, biegał i intensywnie przygotowywał się do tej wspinaczki i udało się, weszli na ten wysoki 7-tysięcznik i było to pierwsze polskie wejście. W tym okresie można wymieniać różne przejawy aktywności i działalności Artura, ale chyba nic nigdy nie było w stanie przyćmić tego zacięcia sportowego i zadaniowego podejścia do gór. Zawsze musiał wymyślić sobie jakieś wyzwanie lub z kimś rywalizować.

Artur Hajzer i Rafał Chołda, Kathmandu 1982, z arch. Artura Hajzera

Artur Hajzer i Rafał Chołda, Kathmandu 1982, z arch. Artura Hajzera

A do tego jeszcze szycie odzieży. Jak to było z tymi uprzężami i anorakami autorstwa Artura?

oboz HKT w Tatrach

Obóz HKT w Tatrach

Jest to element legendy, ale niepozbawiony prawdy, a dowodem może być choćby zdjęcie wykonane w Tatrach podczas obozu Harcerskiego Klubu Taternickiego; widać na nim uczestników ubranych w pomarańczowe anoraki uszyte przez Artura. Po latach jeden z tych ówczesnych chłopców, a dzisiaj dojrzały mężczyzna, Paweł Mrówczyński, na imprezę klubową przyszedł w tym anoraku. Pokazał je też synom Artura. Więc chyba – zgodnie z legendą – był nie najgorszym krawcem.

No i uprząż dla Jurka Kukuczki, który chyba od zawsze był dla Artura idolem.

Dosyć dobrze pamiętam ten moment, kiedy zaczęli się razem wspinać. Ważny dla Artura moment. W 1985 roku byliśmy na południowej ścianie Lhotse na wspólnej wyprawie, którą kierowałem. Uczestniczyli w niej i Jurek i Artur. Potem Artur z marszu pojechał na zimową Kanczendzongę – też w towarzystwie Jurka. Gdy w 1986 roku organizowałem wyprawę na Magic Line na K2, Artur mógł ze mną jechać, ale dostał propozycję od Jurka. Miał zrezygnować z letniej wyprawy i zająć się przygotowaniem wypraw Jurka: jesiennej na Manaslu i zimowej na Annapurnę, na obu mieli się razem wspinać. Dla Artura to było bardzo nobilitujące, cieszył się. A efektem ich wspólnych wypraw była nowa droga na Manaslu, pierwsze wejście na wierzchołek Manaslu Wschodniego, pierwsze zimowe wejście na Annapurnę, Sziszapangma nową drogą i w 1988 roku też nową drogą Annapurna Wschodnia.

Janusz Majer, Artur Hajzer, Ryszard Warecki wyprawa Jerzego Kukuczki na Annapurnę Wsch. 1988

Janusz Majer, Artur Hajzer, Ryszard Warecki wyprawa Jerzego Kukuczki na Annapurnę Wsch. 1988

Za każdym razem stawiali sobie wysoko poprzeczkę. Pod koniec było już widać, że ambicja Artura goni go dalej. Dorównał swojemu mistrzowi i zaczął myśleć o własnych projektach.

W kolejnym roku na Evereście doszło do największej tragedii w dziejach polskiego himalaizmu. Artur zasłynął z przeprowadzenia brawurowej akcji ratunkowej w wyniku której udał się ocalić Andrzeja Marciniaka. Chyba nie trzeba było go długo namawiać?

Artur był wtedy w Katmandu. Rozmawiałem z nim i wydawało mi się, że jest to jedyna osoba, która w tak skomplikowanej sytuacji będzie w stanie zorganizować akcję ratunkową. Mimo że w bazie byli bardzo dobrzy wspinacze, nie mogliśmy nic zrobić, ponieważ cały czas schodziły lawiny. Od naszej strony nie było możliwości dojścia do Marciniaka i jedynie niekonwencjonalne rozwiązania wchodziły w grę. Takim rozwiązaniem była akcja od strony chińskiej. Artur się nie zastanawiał. Zresztą takie wyzwania to była kwintesencja jego postępowania i życia. Było wyzwanie, to się za nie zabierał. Zorganizował briefingi prasowe w agencji Asian Trekking. W ich efekcie do akcji zgłosili się Rob Hall i Gary Ball. Spotykał się z Reinholdem Messnerem.

Akcja ratunkowa po Andrzeja Marciniaka, 1989, z arch. A. Hajzera

Akcja ratunkowa po Andrzeja Marciniaka, 1989, z arch. A. Hajzera

Ta akcja miała drugie, dyplomatyczne dno. Byliśmy właściwie wyprawą polsko-amerykańską, ponieważ mieliśmy też uczestników z Alaski. Ambasada amerykańska próbowała pomóc, ale Amerykanie sami przyznali, że mają gorsze kontakty z Chińczykami niż Rosjanie i żeby lepiej zaangażować w to Rosjan. Artur gadał z Messnerem, Messner gadał z ambasadorem włoskim, ambasador włoski następnego dnia grał w tenisa z ambasadorem rosyjskim i cały czas – jak w głuchym telefonie – chodziło o to, żeby dotrzeć do Chińczyków. W pierwszej wersji akcja miała być z udziałem helikoptera, którym miał lecieć Hajzer z Messnerem, ale Chińczycy domagali się kodu dostępu z ziemi do helikoptera, a na to nie chcieli zgodzić się Nepalczycy. Ostatecznie akcja ratunkowa wyruszyła drogą lądową po uprzednim zdobyciu chińskich wiz. Artur stawił czoło naprawdę wielu problemom natury formalnej.

To już rozumiem, dlaczego mówi się o spektakularności tej akcji. Biedny Marciniak pewnie nawet nie miał pojęcia, jakie polityczno-dyplomatyczne rozgrywki toczą się na dole…

Marciniakowi wyczerpywały się baterie, więc oszczędnie się kontaktowaliśmy. Zadawałem mu pytanie i mówiłem, żeby kliknął raz jeśli „tak” i dwa razy na „nie”. Więc słyszeliśmy tylko takie „klik klik”. Ale wiedzieliśmy, że akcja jest w toku i rano, ostatniego dnia, zamiast „klik klik” usłyszałem głos Roba albo Artura – już nie pamiętam…

Ale na przełęczy Lho La zginęło wówczas pięciu naszych przyjaciół i to był cios. Potrzebowaliśmy przerwy od gór i odmówiliśmy, gdy Jurek Kukuczka zaproponował na jesień kolejną wyprawę na południową ścianę Lhotse.

Jego ostatnią…

Po śmierci Jurka dla Artura to już było za dużo. Postanowił z górami zerwać i poświęcił się biznesowi, To trwało 15 lat. A potem dotarło jednak do niego, że bez gór nie potrafi spokojnie żyć.

Mam wrażenie, że o ile w drugiej części kariery górskiej obsesją Artura było zimowe K2, to wcześniej takim celem, do którego wszyscy dążyli była południowa ściana Lhotse. Artur wracał na nią trzy razy. Dlaczego?

To było właśnie takie wyzwanie na miarę ambicji Artura. Chyba w 1982 roku byłem na trekkingu i pojechaliśmy m.in. w dolinę Khumbu, żeby przyjrzeć się południowej ścianie Lhotse. Sfotografowałem ją wtedy po raz pierwszy i wymyśliliśmy, że któraś z klubowych wypraw powinna tam pojechać. W międzyczasie Słowacy weszli na Lhotse Shar drogą południową, ale odbijając w prawo powyżej kotła. Wcześniej była też próba jugosłowiańska.

Artur Hajzer i Vincent Fine w bazie pod Płd. ścianą Lhotse 1985

Artur Hajzer i Vincent Fine w bazie pod Płd. ścianą Lhotse 1985

Nasza wyprawa – pierwsza wspólna moja i Artura – pojechała ostatecznie w 1985 roku. W Katmandu spotkaliśmy Słowaków, którzy namówili nas na ich drogę, choć wcześniej mieliśmy robić wariant jugosłowiański. Powyżej kotła trafiliśmy jednak na skalną barierę ciągnącą się od 8100 aż do wierzchołka. To było pierwsze zderzenie Artura z południową ścianą Lhotse. W czórkowym zespole z Krzysiem Wielickim, Mirkiem Falco Dąsalem i Waldkiem Fiutem doszli wtedy najwyżej. W 1987 roku Krzysiu Wielicki z chłopcami od nas i z Zakopiańczykami zorganizował kolejną wyprawę. Myśmy z Arturem byli wtedy na Sziszapangmie i Artur uzgodnił z Krzyśkiem, że do nich dołączy. W tym ataku Krzysiek i Artur doszli najwyżej, biwakowali, ale następnego dnia było załamanie pogody i musieli się wrócić. Trzeci raz pojechał z Krzyśkiem na południową Lhotse wiosną 1989 roku. Na międzynarodową wyprawę zaprosił ich wówczas Messner. Pod koniec wyprawy, kiedy wiadomo było, że sprawa jest przegrana, poszli jeszcze w alpejskim stylu linią naszych prób. To były trzy próby Artura na południowej Lhotse – wiosną’89 była ostatnia, a Jurek chciał jechać jesienią’89, kiedy Artur miał już przesyt zmagania się z tą ścianą. Jurek z Ryśkiem Pawłowskim doszli wtedy trochę poniżej miejsca, w którym Artur biwakował z Krzyśkiem podczas drugiej próby.

To może śmieszne pytanie, ale czy wyście się na siebie nie obrażali za to, że np. ktoś zmienia partnera, zmienia plany? Jeśli ktoś, tak jak Artur piął się w himalajskiej karierze, to też i zostawiał za sobą niektórych partnerów. Nie było z tego powodu żalu?

Artur był dosyć lubiany. Nawet gdy rywalizowali ze sobą Jurek i Krzysztof Wielicki to Artur nigdy nie był powodem konfliktów. W tamtym okresie był lubiany chyba przez wszystkich.

To się potem zmieniło, a przynajmniej był taki moment, że można było pomyśleć, że miał samych wrogów. Tak było, czy to była tylko fala medialna?

Myślę, że każda silna osobowość ma wokół siebie zarówno osoby, które chwalą, zachęcają i poklepują po ramieniu, jak i przeciwników. To chyba bardzo naturalne podziały. Podobnie skrajne emocje wywoływała swego czasu przecież Wanda Rutkiewicz.

Artur Hajzer, Wanda Rutkiewicz i Jurek Kukuczka, Annapurna'87, z arch. Artura Hajzera

Artur Hajzer, Wanda Rutkiewicz i Jurek Kukuczka, Annapurna’87, z arch. Artura Hajzera

Waszą przyjaźń udało się tak zbudować, że nie było w niej większych tarć. A czy Artur z całą swoją charyzmą nie powodował, że żyło się w jego cieniu?

Nie odbierałem tego w taki sposób, zwłaszcza, że sam przez dłuższy czas kierowałem klubem i przywództwo wydaje mi się czymś naturalnym. Nigdy nie miałem też przerostu ego. Nie odczuwałem, żeby Artur kosztem mnie czy kogokolwiek innego chciał budować swoją pozycję.

Jak trafiliście do branży outdoorowej?

To też jedna z legend towarzyszących historii budowania naszej firmy. Po akcji na Evereście Artur wymyślił sobie 14 ośmiotysięczników w jeden rok. Ja miałem się zająć organizacją tego projektu, który koszt szacowaliśmy na milion dolarów. Mieliśmy obgadane zezwolenia w Nepalu, a w Pakistanie, żeby wydali więcej zezwoleń w danym roku niż przewidywały ich regulacje, interweniowało polskie MSZ. Prace organizacyjne jakoś postępowały – mieliśmy nawet wizytówki i papier firmowy. Wolę wspinania się z Arturem wyrażali Andrzej Marciniak i Nick Cieński z Kanady. Jesienią’ 89 roku, gdy Jurek był na Lhotse, pojechaliśmy z Arturem na ISPO szukać sponsorów. Rozmawialiśmy między innymi z Albrechtem von Dewitzem, twórcą marki Vaude, dużej niemieckiej marki outdoorowej, który poprzez sprzęt już wcześniej sponsorował polskie wyprawy i himalaistów m.in. Wandę Rutkiwicz i Jurka Kukuczkę. A ponieważ zmieniał się w Polsce system, to wzięliśmy ze sobą także tłumaczoną na język angielski ustawę o joint venture. W efekcie nie pozyskaliśmy sponsora na projekt himalajski, ale znaleźliśmy partnera do biznesu. Najpierw szyliśmy dla Vaude, a potem już dla Alpinusa. Od Vaude dostaliśmy know-how. Naszą zaletą było to, że doskonale znaliśmy się na produkcie. Nasze wyroby słynęły z dobrej jakości. Do dzisiaj spotykam ludzi w naszych kurtkach z lat 90.

Mimo wysokiej jakości i pewnego rodzaju kultu, który otaczał Alpinusa, ten projekt nie do końca się udał. Kolejna marka – HiMountain – zdecydowanie lepiej trafiła chyba w target. Jaka była rola Artura w pracy biznesowej?

Był niezwykle kreatywną osobą. To on wymyślał różne zachowania rynkowe, które potem realizowaliśmy. Jeszcze w latach alpinusowskich, byliśmy właściwie jedną z pierwszych marek outdoorowych w Polsce i pozostałe firmy kopiowały od nas pomysły, więc ciągle musieliśmy wymyślać coś nowego, żeby się wyróżnić – i tu świetnie sprawdzała się kreatywność Artura. Przy HiMountain mieliśmy już doświadczenie upadku poprzedniej naszej firmy, więc staraliśmy się wyeliminować przyczyny wcześniejszego niepowodzenia. Dawniej wszystkie sklepy działały na zasadzie franczyzy, tym razem postawiliśmy na własne sklepy. Zmieniliśmy też filozofię produktu, ponieważ zmieniły się czasy i cena musiała być akceptowalna, czyli niższa niż kiedyś. Natomiast nie rezygnowaliśmy z jakości.

Czy był lubiany również jako szef? Często go nie było, co myśleli o tym pracownicy?

W pracy, jak to w pracy, trzeba ludzi motywować. Ale Artur miał do tego łatwość. Potrafił budować zespół i wymyślać projekty, wokół realizacji których ludzie się chętnie skupiali.

A kiedy przyszedł do firmy z pomysłem Polskiego Himalaizmu Zimowego?

Do wspinania wrócił w 2005 roku. Wtedy jeszcze nie tyle stawiał na młodych, co sam się wspinał. Pojechał na wyprawę na Broad Peak z Piotrem Pustelnikiem i na Dhaulagiri z Robertem Szymczakiem. Jednak dla tych wypraw z czasów przed powołaniem PHZ nie mógł znaleźć poparcia w Polskim Związku Alpinizmu, co przekładało się na brak dotacji i jeżdżenie za swoje. I wtedy przyszli do niego ci młodzi himalaiści i zainspirowali go do stworzenia programu reaktywującego polskie zimowe wyprawy na niezdobyte ośmiotysięczniki, ale tę opowieść udało ci się z niego wyciągnąć drobiazgowo w wywiadzie.

Zaskoczył cię ten pomysł? W tym moim wywiadzie niby się krygował, że nie wierzył w powodzenia programu, nie spodziewał się sukcesów, bo właściwie co chwila program miał upaść, ale… znając Artura od początku myślał o czymś dużym.

Wszystko, co sobie wymyślał, to zawsze były cele leżące na granicy marzeń, ale charakterystyczne dla Artura było też to, że jednak potrafił te marzenia realizować. Ten wydawało się mało realny program to była kwintesencja tego, jak działał Artur Hajzer. Z pomysłem na ten program z marszu pojechał do posła Ireneusza Rasia, przewodniczącego Komisji Sportu w polskim parlamencie i wyjaśnił, dlaczego powinien to być program narodowy powszechnie popierany. I mimo tak głębokich podziałów na różne frakcje polityczne wszyscy członkowie Komisji głosowali za PHZ.

Po zdobyciu zimą GI, PHZ

Po zdobyciu zimą GI, PHZ

A Ty nie chciałeś się jakoś aktywnie włączyć w jego wyjazdy w ramach PHZ?

W tym czasie miałem inne cele. W ostatnich latach bardziej bawiły mnie wyprawy eksploracyjne i jeżdżenie gdzieś, gdzie jeszcze nikogo nie było albo jeśli ktoś był, to było to przed laty. Zaowocowało to tym, że pojechałem do Tybetu zobaczyć, jak wygląda szczyt, który nazywa się Mayer Kangri, a potem z Krzyśkiem Wielickim byliśmy w 2011 i 2012 roku w Hunzie, gdzie osiągnęliśmy eksploracyjne cele i stworzyliśmy potem nowe opracowania. Ale Artur tajemnic przede mną nie miał, więc wszystkie i problemy i sukcesy PHZ znałem na bieżąco. Jego kłopoty były moimi kłopotami, o wszystkich mi opowiadał. Biurka mieliśmy przez drzwi, więc codziennie rozmawialiśmy.

Czy gdy trwały wyprawy PHZ, w których nie uczestniczył, to siedział w pracy, ale jednocześnie na bieżąco był z tym, co się dzieje na wyprawie?

Tak, był bardzo zaangażowany w każdą jedną wyprawę. Starał się pomagać kierownikom.

Ile czasu musi minąć, żeby zimowe osiągnięcia PHZ były ocenione z właściwej perspektywy?

phz-logoDziś na PHZ patrzy się przez pryzmat wydarzeń na Broad Peaku, ale jeśli chcielibyśmy spojrzeć szerzej i podsumować to program miał trwać pięć lat, póki co trwał trzy i w jego efekcie Polacy weszli jako pierwsi zimą w bardzo dobrym stylu na Gaszerbruma I. To była wyprawa zorganizowana w stylu, o jakim Artur marzył. Wykorzystano doświadczenia z wypraw poprzednich, zarówno pozytywne, jak i negatywne. To fakt odnotowany w historii himalaizmu, a przez portal ExplorersWeb oceniony wyżej niż skok Felixa Baumgartnera. Potem było zimowe zdobycie Broad Peaka. Też jest to wyczyn tej klasy, ale obciążony tragedią. Tu nastąpił nawrót do heroicznej epoki wspinania lat 80.

Artur Hajzer zostanie zapamiętany jako kierownik wypraw z udziałem młodych. Tobie zdarzało się być jego kierownikiem. Jak się zmieniały modele kierowania i jaki był w tym Artur?

Na pewno my już działaliśmy inaczej niż robił to wcześniej Andrzej Zawada. Nastały czasy większej demokracji na wyprawach. Decyzje zapadały po wzajemnych konsultacjach i rozmowach. Artur na początku stosował ten styl, ale widząc różnicę w doświadczeniach swoich i uczestników wypraw unifikacyjnych, zaczął się skłaniać jednak w stronę wojskowego zarządzania. Zrozumiał, że ze względów bezpieczeństwa musi mieć decydujący głos.

A jednocześnie był w jakiś sposób wiecznie młody. Łączył pokolenia. Bliżej mu było do Was czy do tych młodych, których zabierał ze sobą?

Chyba najlepsze określenie to właśnie takie, że Artur łączył pokolenia. Niezwykle łatwo nawiązywał kontakt z nową grupą wspinaczy. Potrafił z młodymi rozmawiać, wymieniać maile, był aktywny na Facebooku, bardzo otwarty na nowości i na wiedzę. Przy doborze ludzi na zimowe wyprawy starał się rozmawiać ze wszystkimi, którzy mogliby coś osiągnąć zimą, zwłaszcza ze wspinaczami z górnej półki. Ale wcale nie tak wielu młodych się garnęło. I tak zmuszony był zbudować program w oparciu o ludzi, którzy wyrośli z grupy tzw. turystów wysokogórskich, ale za to mieli bardzo dobre przygotowanie fizjologiczne i kondycyjne, biegali maratony itp. Ale stawiał też wymagania – wykaz przejść. I dopiero takich ludzi brał ze sobą w góry i uczył zachowania i samodzielności na wyprawie. Sama wiesz, że lubił się dzielić swoją wiedzą, zwłaszcza, jeśli to mogło komuś pomóc czy działało na młodych motywująco.

Od młodych też sporo się uczył.

Bo był bardzo otwarty. Miał przerwę we wspinaniu, więc potem chłonął wiedzę. Wszystko, co było na topie to przyswajał. Dzięki doświadczeniom jego wypraw stale ulepszaliśmy sprzęt: kombinezony, namioty… Nikt w środowisku wspinaczkowym tak nie łączył pokoleń i nie przekazywał doświadczeń..

A miał do siebie dystans?

Miał, ale też naturalne jest, że taki dystans ma swoje granice. Artur miał życiową dewizje mówiącą o tym, że zna swoją wartość i akceptuje w pełni cele, które sobie stawia i metody, którymi do nich dąży, ale to nie zmienia faktu, że różni ludzie będą różnie o tym mówili.

A propos mówienia, ale też pisania, miał niezwykły styl wypowiadania się, nie do podrobienia, w którym polszczyzna literacka mieszała się z powiedzeniem czegoś z grubej rury.

Miał dobre pióro. Czytałem kilka jego tekstów jeszcze przed publikacją i w jego pisaniu zawsze wyróżniało go to, że miał zdecydowane poglądy czy ogląd sytuacji – często różny od powszechnego. I te zdecydowane opinie były napisane tak, że czytało się je dobrze. A w życiu też prezentował swoje skrajne oceny i też w ciekawy sposób.

Mimo że był młodszy chciałam zapytać, jaka była najważniejsza lekcja, którą od niego dostałeś?

To co u niego chyba najbardziej podziwiałem wiąże się z okresem jego powrotu do aktywnego wspinania w Himalajach. Imponował mi sposób, w jaki podszedł do przygotowania się fizycznie na te wyprawy. Pomagał mu trener z Akademii Wychowania Fizycznego, Zbyszek Borek. Bardzo konsekwentnie trenował. Miał coacha i lekarzy sportowych, którzy wyciągali go z kontuzji. A pamiętajmy, że to był człowiek po czterdziestce, trochę zapasiony, palący papierosy. Trenował prawie codziennie – cztery dni biegania, basem, siłownia, jazda na rowerze, joga… aż stał się bardzo sprawny wydolnościowo, doszedł do wyników, którymi mogą pochwalić się sportowcy. Na pierwszej wyprawie zimowej na Broad Peaku dochodził do obozu zaraz za tragarzami wysokościowymi. Klepali go po ramieniu i mówili: „Old is gold”, a Artur odpowiadał: „Jeszcze nie jestem taki stary!”.

A czy Ty czułbyś się na siłach zastąpić Artura w programie Polski Himalaizm Zimowy?

Przede wszystkim, w przeciwieństwie do opinii, które pojawiały się w mediach, uważam, że ten program powinien być kontynuowany. Na pewno jednak z dnia na dzień nie objawi się tak charyzmatyczny lider, jakim był Artur. Ja mogę na tyle, na ile potrafię doradzać, ale liderem takiego programu powinien być ktoś, kto jest zdolny jeździć na wyprawy i skutecznie nimi kierować. Jeszcze przed śmiercią Artura, na zjeździe PZA dużo na ten temat rozmawiałem z Januszem Gołębiem i doszliśmy do konsensusu, że w proces budowania polskiej ekipy, która byłaby zdolna wejść zimą na K2 należy wciągnąć najlepszych polskich wspinaczy – ludzi dobrych technicznie, którzy teraz robią drogi na niższych szczytach. To dla nich należy stworzyć program, który finansowany nawet niezależnie, pozwalałby im zrobić wybitną drogę na 7-tysięcznym szczycie. Osiągnięcie, które mogłaby powalczyć o nagrodę Złotego Czekana. Bo takich dobrych wspinaczy mamy i z połączenia wydolnościowców, których wyłonił Artur i wspinaczy z prawdziwego zdarzenia, możemy stworzyć zespół zdolny zaatakować K2 zimą.

A propos nagród, Artur był rekordzistą od anty-nagród. Dostał je m.in. za próbę „wyprodukowaia lodowych wojowników”. O co chodziło?

Mówisz o Złotych Jajach. To nagroda przyznawana co roku podczas sylwestra w Morskim Oku. Artur z tego ironizował, a z niektórych to się nawet cieszył. Najwyraźniej Andrzej Machnik „Młody”, który organizuje rok rocznie kapitułę tej nagrody wyjątkowo Artura polubił. Byli razem na wyprawie zimowej na Kanczendzondze i może te nagrody to takie przyjacielskie szturchanie z przymrużeniem oka było.

Artur hajzer Na szczycie Ama Dablam 2008  ,z arch. Artura Hajzera

Artur hajzer Na szczycie Ama Dablam 2008 ,z arch. Artura Hajzera

Iza Hajzer powiedziała, że każdy zna jakąś twarz Artura Hajzer – jedną lub kilka. A ile Ty znałeś i czy to już były wszystkie?

Właśnie chciałem ci powiedzieć, że chyba wszystkie. Kiedyś powiedziałem nawet, że byliśmy jak stare, dobre małżeństwo.

Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Jagoda Mytych

 


Tagi: ,

komentarze 3

  1. Adam napisał(a):

    Dzięki za ten wywiad. Smutne, że są zdjęcia, na których są już sami ŚP, ale cóż, takie życie.

  2. Korepetycje napisał(a):

    Ciekawy wywiad. O takim człowieku warto pisać i przybliżać jego postać! Dzięki.

  3. Nie Kumoter napisał(a):

    no nie wszyscy, na zdjęciach jest też K.Wielicki, i J.Meyer, ale uwielbiam oglądać zdjęcia himalaistów, czy stare czy nowe, bo liczy się to co na drugim planie, to po co chyba tak naprawdę tam jeżdżą

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>