Kinga Baranowska: Najważniejsze jest życie. Relacja ze spotkania „W drodze po koronę” w ramach cyklu „Góry wartości”

„Góry są środkiem, celem jest człowiek. Nie chodzi o to, aby wejść na szczyt, robi się to, aby stać się kimś lepszym” – mówił Walter Bonatti. „Ważne, żeby wrócić” – dodaje do tego Kinga Baranowska, która w ramach cyklu „Góry wartości” opowiadała o swoich wartościach, doświadczeniach i drodze po Koronę Himalajów. „Mam w górach jeden dogmat – zawsze staram się wrócić. Życie stawiam na pierwszym miejscu. To ono jest najwyższą wartością, dlatego nawet 100 metrów przez szczytem należy zawrócić, żeby go nie stracić” .

Swoją opowieść Kinga rozłożyła na trzy góry: Dhaulagiri, Kanczendzongę i Lhotse. Jako pierwszą wspomniała jesienną wyprawę na Dhaulagiri z 2007 roku. Była to mała wyprawa, a szczyt atakowało zaledwie kilka osób. „Dotarliśmy na wysokość ponad 8 tysięcy, ale już po południu. Zaczął nas atakować śnieg i wzmagać się wiatr. Do wierzchołka było jeszcze ładnych kilka godzin. Co robić? Czy iść do szczytu czy z tego miejsca, nie zdobywając wierzchołka, zawrócić? Zawróciliśmy. Wielokrotnie dziennikarze pytają mnie, czy łatwo jest zawrócić sto metrów przed szczytem? Biorąc pod uwagę długie przygotowania logistyczne, treningi, zdobywanie funduszy – zawrócić jest ciężko. Ale kiedy człowiek zada sobie pytanie, co jest najważniejsza: moje życie i bezpieczeństwo czy włożone w wyprawę przygotowania, to oczywiście nie ma już żadnych wątpliwości. Ważne jest przede wszystkim to, żeby bezpiecznie zejść do bazy. Góry i tak zostają i będą na nas czekać. Z takiej perspektywy decyzja nie jest trudna”.

Pogoda stawała się coraz mniej przyjazna i wycofujących się himalaistów złapała śnieżyca. Zejście do bazy, które w normalnych warunkach zajmuje jeden dzień trwało około pięciu dni. „W ogóle nie byliśmy na to przygotowani, dla mnie była to pierwsza tak poważna sytuacja w górach. Już po dwóch dniach skończyło nam się jedzenie, na szczęście znaleźliśmy zapasy po poprzedniej ekipie. Moim zdaniem najważniejsze w takiej sytuacji jest zachowanie zimnej krwi. Skupialiśmy się tylko i wyłącznie na następny kroku, prawie w ogóle nie rozmawialiśmy – szkoda było na to sił i energii. Ważne było, żeby się skupić i zejść do bazy. Nic innego nie istniało tylko kolejne pięć sekund.

Stosuję to także w życiu. Gdy jest bardzo ciężko przypominam sobie sytuację na Dhaulagiri i skupiam się na jednym, dwóch zadaniach, które muszę wykonać w ciągu danego dnia. Na tym kolejnym kroku. Druga rzecz, o której przekonałam się na Dhaulagiri to świadomość, co możemy dać drugiej osobie. Po 2007 roku już wcale nie skupiam się na tym, czy mój partner jest superwspinaczem i czy podciąga się na jednym palcu, bo to nie pomoże mi w trudnej sytuacji. To, co jest istotne to pytanie, czy w trudnej sytuacji poda mi rękę i czy ja jemu podam rękę. Po tamtym wydarzeniu w taki sposób dobieram partnerów. Nie próbuję zbudować superwyczynowego zespołu, ale zespołu, który może na siebie liczyć. Czynnik ludzki jest w górach niesamowicie ważny. To, czy się lubimy, czy jesteśmy zaprzyjaźnieni na tyle, żeby umieć sobie pomagać, to, czy zrobimy sobie kubek przysłowiowej herbaty – w górach wysokich to dwie godziny roboty…

Wiosną 2008 roku Kinga Baranowska wróciła na Dhaulagiri i zdobyła je jako pierwsza Polka.

Kolejną wyprawą, o której himalaistka opowiedziała w kontekście wartości w górach była Kanczendzonga z 2009 roku, o której mówi się, że jest szczytem, który „nie lubi kobiet”. To na niej zaginęła Wanda Rutkiewicz. „Długo przygotowywałam się mentalnie na tę wyprawę. Dopiero po pięciu ośmiotysięcznikach uznałam, że jestem gotowa”. Jak zwykle, Kinga wchodziła bez tlenu. W przypadku wysokich ośmiotysięczników, a do takich należy Kanczendzonga, wymaga to stopniowej aklimatyzacji i czasu. „Dla wspinaczy wspinaczka bez tlenu jest czymś powszechnie przyjętym. Nie jest to wymóg, ale ktoś, kto profesjonalnie zajmuje się himalaizmem wspina się zawsze bez tlenu. Nie jest tak, że chojrakujemy, po prostu dłużej się aklimatyzujemy i dlatego wchodzenie bez tlenu jest normą”. Swoje wejście Kinga zadedykowała Wandzie Rutkiewicz.

Gdybym miała pokusić się o podsumowanie tej wyprawy pod kątem wartości to byłoby to przede wszystkim  jedno słowo: pokora. To wartość nadrzędna w górach wysokich. I jest niesamowicie trudna. Jako sportowcy musimy mieć ogromną motywację, żeby osiągnąć cel, ale z drugiej strony musimy też znaleźć miejsce na myślenie, że nie wolno go osiągać za wszelką cenę. Już na samym początku trzeba się zgodzić na niepowodzenie. To góry rozdają karty i to one koniec końców zdecydują. Już przed wyprawą trzeba przerobić wszystkie scenariusze, które nie kończą się sukcesem. Zaakceptować je. Trzeba pogodzić ze sobą niesamowitą motywację i niesamowitą pokorę. Motywacja musi być większa, żeby w ogóle chciało się jechać, ale pokora też musi być duża, żeby w odpowiednim momencie dało się zawrócić. To jest coś nad czym od wielu lat pracuję. Wejście na szczyt traktuję jako prezent. Nie wymuszam na górze, że wejdę tam za wszelką cenę. Z górami nie należy walczyć.

Trzecia sytuacja, którą przywołała Kinga, to tegoroczna wyprawa na Lhotse (8516 m), szczyt znajdujący się w tej samej dolinie, co Everest, za którym Kinga nigdy jakoś szczególnie nie przepadała i wydaje się, że potworne nieraz historie spod Everestu rzucały się cieniem na całą dolinę Khumbu. „Absolutnie mnie tam nie ciągnęło. To miejsce trochę komercyjne, ponieważ 80 procent całego ruchu turystycznego z Nepalu się tutaj skupia. W związku z tym, że Everest jest najwyższy to przyciąga najwięcej ludzi. Wszyscy ciągle pytają mnie o ośmiotysięczniki mając przed oczami medialny obraz Everestu. A Everest nie ma nic wspólnego z całą resztą wspinaczki na ośmiotysięczniki. Potwornie bałam się tu przyjechać. I to, że bałam się na zapas było dobrą strategią, ponieważ na miejscu okazało się, że nie jest tak źle”.

Kinga Baranowska i Paweł Michalski zamierzali wejść na Lhotse zachodnią ścianą, drogą klasyczną, jednak wolne tempo nie pozwoliło na zdobycie wierzchołka. Musieli zawrócić ok. 300 metrów od niego, z wysokości 8200 metrów. „Cały czas mam w głowie myśl, że kiedy jest za późno albo jesteśmy zbyt wolni nie należy się do szczytu za wszelką cenę pchać. Byliśmy makabrycznie wolni, a była już godzina 14. Niby 300 metrów, które zostało w pionie można w dobrym tempie pokonać w trzy godziny, ale nasze tempo takie nie było i bylibyśmy na szczycie około 20. Postanowiłam, że zawracamy”.

W bazie okazało się, że następne okno pogodowe będzie już za parę dni, więc, żeby wejść na szczyt musieliby w zasadzie następnego dnia wrócić na górę. „Byłam absolutnie przekonana, że trzeba spróbować raz jeszcze. Wymyśliłam, że prześpię się jedną noc w bazie i później będę pokonywać po kilka odcinków na raz. Zobaczę, jak się będę czuła po obudzeniu, jeśli dobrze to wyjdę. Ale nic na siłę”.

W czasie wyprawy na Lhotse Kinga była ambasadorką akcji „Wejdź z nami na K2” zorganizowanej przez fundację Anny Dymnej, w ramach której osoby poruszające się na wózku miały zdobyć symboliczne K2, czyli… Kopiec Kościuszki. Więcej o tej akcji można przeczytać tutaj. „Cały czas byłam w kontakcie z tymi osobami, a nawet dostałam kilka listów z prośbą o zakwalifikowanie do uczestnictwa w tej akcji. Jeden pan napisał, że „chce być przykładem tego, że zawsze trzeba próbować niezależnie od efektu, bo lepiej żałować tego, co się nie udało niż tego, co się nawet nie spróbowało”. Inny prosił o danie mu szansy i zaznaczał, że już zaczął przygotowania wytrzymałościowe i sprawnościowe. Udało mi się przez modem satelitarny ściągnąć te listy. Było to dla mnie bardzo ważne, że mogłam tym ludziom dawać wsparcie, ale muszę się przyznać, że koniec końców to oni dali mi większe. Dali przykład bohaterstwa. Paradoksalnie dzielenie się z ludźmi bardzo dużo daje nam samym. Ta akcja dodała mi skrzydeł podczas mojego wejścia na Lhotse”.

Przed drugą próbą zdobycia szczytu Kinga postanowiła skierować myśli w zupełnie inną stronę – czytała, zadzwoniła do domu, zawierzyła swojej intuicji. O 3 nad ranem następnego dnia okazało się, że czuje się się dobrze, może wyjść do góry i w efekcie udało jej się zdobyć szczyt Lhotse. „Na wierzchołku byłam sama. Po raz pierwszy polubiłam Everest. Nigdy mi się nie podobał, źle mi się kojarzył, a tutaj po raz pierwszy spojrzałam na niego z innej strony. W nocy obserwowałam na nim światełka ludzi podążających na szczyt. Poczułam sympatię. Powoli mogę się oswajać z myślą o wyprawie na Everest”. Więcej o Lhotse można przeczytać w relacji po powrocie i wywiadzie.

 

Jeśli chodzi o wartości na tej wyprawie to zwróciłabym uwagę na wolność. To słowo wytrych. Wspinacze mają wolności niesamowicie dużo – możemy się wspinać, wyjeżdżać. Natomiast mi wolność kojarzy się przede wszystkim z odpowiedzialnością, czyli odpowiedzialnym dysponowaniem wolnością; zawracaniem wtedy, kiedy trzeba zawracać, nawet kosztem szczytu. Ważne, żeby wolność umiejętnie pożytkować. Druga rzecz to dzielenie się pasją i doświadczeniem górskimi z innymi. Sprawia mi to coraz większą radość.

Przyszła kolej na pytania z sali i ta część uświadomiła mi coś istotnego jeśli chodzi o rozmowy o górach wysokich. Może przestaniemy w końcu pytać himalaistów o śmierć w górach, ciała na Evereście, tracenie przyjaciół… W rozliczeniu końcowym śmierć himalaisty to taka sama śmierć jak każdego innego człowieka – czy chcielibyśmy być za każdym razem odpytywani, czy odrobiliśmy lekcję ze śmierci? Każdy i tak to kiedyś przerobi. Szczególnie nie na miejscu takie pytania wydawały mi się w kontekście wypraw Kingi – wypraw „heroicznie wręcz bezpiecznych”. Kiedy jej słucham mam wrażenie, że podchodzi do swoich przygotowań i kwestii bezpieczeństwa niczym sumienny urzędnik BHP. Nie szarżuje, nie ryzykuje i stara się takie podejście wpoić innym.

Mam w górach jeden dogmat – zawsze staram się wrócić. Życie stawiam na pierwszym miejscu. To ono jest najwyższą wartością, dlatego nawet 100 metrów przez szczytem należy zawrócić, żeby go nie stracić. Z tematem śmierci trzeba się oswoić wcześniej, jeszcze przed wyprawą, a nie dopiero w bazie (…) Strachu nie da się przyklepać i mieć nadzieję, że nas nie dopadnie. W górach zrobi to z podwójną mocą, ponieważ nie mamy tam żadnych wypełniaczy. Trzeba sobie wcześniej poukładać wszystko w głowie. Temat śmierci zawsze kojarzy się ze wspinaczami i nagłaśnianymi tragediami, ale wbrew pozorom nie jest ich tak wiele. Codziennie ginie na naszych drogach piętnaście osób – a tym nikt się nie stresuje. To, że himalaiści atakowani są bez przerwy pytaniami o śmierć, świadczy trochę o tym, że każdy z nas ma z nią problem. I każdy z nas powinien się z tym strachem zmierzyć. To, że każdy z nas umrze to temat więcej niż pewny.  Ja staram się z tym lękiem uporać przed każdą wyprawą i każdemu życzę, żeby umiał uporać się ze swoim.

Już tak się utarło, że nie ma rozmów o górach wysokich bez rozmów o śmierci w górach. To trochę skrzywienie, być może wynikające z tego, że śmierć jest bardziej medialna niż sukces. Czy Kinga, która deklaruje, że życie jest ważniejsze niż ambicja i szczyty, naprawdę powinna wciąż się „tłumaczyć” z ciał na Evereście?

W tym miejscu chcę dodać, że Kinga bardzo dobrze poradziła sobie z „czarną” serią pytań – żartując nawet „to taki ciężki wieczór” – i w najbliższym czasie też postaram się te odpowiedzi przytoczyć. A ponieważ blog jest w pewnym sensie książkowy to chciałam też coś z dziedziny literatury przytoczyć. Również we wtorek, przed spotkaniem, czytałam wywiad z poetką i tłumaczką Julią Hartwig. Wiekowa dama literatury polskiej zapytana o to, czy śnią się jej czasem książki albo pisarze odpowiedziała: „Nie pamiętam takich snów. Literatury nie ma w nich wiele, bo nie jest tak, że jedynie pisarstwo kieruje moim życiem. Przecież lubię podróżować, mam przyjaciół. Jeśli człowiek naprawdę wie, czego chce, zawsze zmieści to w swoim życiu. Życie jest ważniejsze od literatury – i od snów. Po spotkaniu z Kingą ułożyło mi się w głowie, że życie jest też ważniejsze od gór i od… śmierci. Dajmy himalaistom mówić o życiu!


Tagi:

komentarze 3

  1. Jurek/Forum-Ochoty napisał(a):

    http://www.forum-ochoty.org.pl/topics6/spotkanie-z-nasza-ochocka-himalaistka-kinga-baranowska-11-gr-vt779.htm?sid=ecb7b7d5482e6781b7f36cf42255b0b0

    Również zrobiłem opis spotkania z Kingą w dniu 11 grudnia.
    W 2010 r na lotnisku w Warszawie po powrocie z Annapurny Piotr Pustelnik powiedział te słowa, które osobiście słyszalem
    Kingo, Ty jako pierwsza z Polaków – kobiet i mężczyzn będziesz następna po mnie z Koroną Himalajów i Karakorum.

  2. Marta napisał(a):

    Kinga robi dobrą robotę. Niestety nie mamy wielu młodych himalaistów (a w szczególności kobiet) proszę więc nie obrażać Kingi. Trzymam kciuki za Koronę !!!

  3. Maciek napisał(a):

    Byłem na spotkaniu i uważam, ze Kinga jest pod każdym względem zjawiskowa!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>