We wtorek Centrum Myśli Jana Pawła II zainaugurowało w Warszawie cykl „Góry wartości”. Wyprawy w góry wysokie są tu wyprawami wgłąb siebie, a bohaterowie spotkań starają się pokazać, że wspinaczka to nie tylko wysiłek fizyczny, ale także rozwój duchowy. Jako pierwszy o swoich doświadczeniach opowiedział Leszek Cichy. Na spotkaniu pt. „Himalaje Cichego” były „góry uczestników”. Dla tych, którzy nie mogli krótka relacja.
Na początek Leszek Cichy puścił „Gdyby to nie był Everest”. Trzeba się bardzo postarać, żeby przynajmniej raz nie widzieć tego dokumentu, więc zareagowałam wewnętrznym buntem „nie no, znowu?”. Ale wystarczy chwila, ta otwierająca scena – lotnisko w Lukli, jaki gramolące się po śniegu… i już jestem całym sercem w roku 1980 wraz z polską zimową wyprawą. I mogłabym słuchać spokojnego głosu Andrzeja Zawady bez końca. A na koniec po raz nasty się popłakać. Wartością dodaną tej projekcji były komentarze i anegdoty, którymi Leszek Cichy dzielił się na bieżąco. Do tej pory kwestią, którą najbardziej utkwiła mi w pamięci była oczywiście rozmowa z bazą. „Na szczy-cie E-ve-re-stu, na szczycie… Zimą, zimą… Polacy!” i takie może mało spontanicznie brzmiące, ale na pewno szczere „hurra hurra” Zawady.
Leszek Cichy zwrócił też uwagę na inny ciekawą wymianę zdań – dotyczącą zaopatrywania obozów w… łyżki. Jakby nie liczyć – łyżek było według himalaistów za mało i konieczne było używanie tej samej i do posiłku i do herbaty. Andrzej Zawada łagodzącym tonem zaproponował, żeby łyżkę dokładnie oblizać i będzie się nadawała i do tego i do tego. Podobno potem „oblizanie” stało się odpowiedzią na wszystkie wysokogórskie problemy. Stępiły ci się raki – „wystarczy oblizać”. Przytaczam to z pamięci, więc jeśli ktoś ma film i może spisać ten fragment – chętnie zmienię na bardziej zgodny z oryginałem.
Inna sympatyczna anegdota dotyczyła Urszuli Sipińskiej, która jak się okazało stale towarzyszyła polskim himalaistom na Evereście. Jej utworów słuchali w bazie na jednym z pierwszych radiomagnetofonów Kasprzak na licencji Grundig – przynajmniej wtedy, kiedy pozwalały na to warunki pogodowe. „Słońce było od 10 do 14 i gdy świeciło na namiot w namiocie panowała temperatura dodatnia to radiomagnetofon działał. Siedzieliśmy w śpiworach, czytali i słuchali. Ulubioną kasetą była pani Sipińska. Gdy słońce zachodziło za grań, Sipińska śpiewała coraz wolniej. Zamarzała. Wtedy padało hasło: weź Sipińską do śpiwora! Nastawiało się głośniej i było ok”.
Uczestnicy zimowej wyprawy na początku spotykali się co roku, ostatnio jednak coraz rzadziej. „Ostatnio było 30-lecie i umówiliśmy się na 50-lecie, ale któryś z kolegów dodał, że wtedy już każdy przychodzi ze swoją pielęgniarką”.
Zapytany o tytułowe wartości i relację z Krzysztofem Wielickim – partnerem z ataku szczytowego, Leszek Cichy powiedział:
Ja chodziłem z kimś innym, a Krzysiek z kimś innym. Po dojściu do obozu IV mieliśmy wrócić do bazy, ale postanowiliśmy zejść do dwójki i tylko przeczekać noc. Mieszkaliśmy w oddzielnych namiotach. Rano nasi partnerzy zeszli do bazy, my nie. To była dosyć tajemna noc, ponieważ z późniejszych rozmów z Krzysztofem wynikało, że obaj mieliśmy przeczucie, że jeśli zostaniemy to będziemy na szczycie i wszystko się uda. Wyjście z obozu II było naszą pierwszą wspólną wspinaczką. Na pytanie o to, jaki jest najlepszy partner w górach – odpowiadam, że najlepszy to taki, z którym się dobrze milczy. Przez kolejnych pięć dni bardzo mało rozmawialiśmy. Nie było potrzeby. Relacje z Krzysztofem do dzisiaj pozostały ciepłe i bliskie. W czasie tej wyprawy nie było zresztą prawie żadnych napięć czy przepychanek, kto wejdzie, a kto nie. Krzysztof skwitował to potem – w końcu miejsc na szczycie było do cholery.
Jednak o ile kiedyś partnerstwo w górach było czymś oczywistym, dziś to coraz częściej kwestia decyzji, trudnych decyzji.
W górach często powstaje problem partnerstwa. W przedwojennych książkach czytamy o braterskości liny, ale w dzisiejszych czasach często spotkać można różne dylematy. Jaka jest moralna odpowiedzialność za uczestnika wyprawy, który ulegnie wypadkowi czy za himalaistę, który nie ma siły zejść? Gdzie się kończy odpowiedzialność moralna za partnera, a gdzie zaczyna się nasze prawo do zachowania życia? Jeśli oczekują państwo, że podam złotą regułę, to nic z tego, trzeba to rozstrzygnąć we własnym sumieniu. I na tyle być pewnym swojej decyzji, żeby potem z tym żyć. Takie dylematy coraz częściej zdarzają się na Evereście, który szturmuje coraz większa liczba wypraw. Wszyscy idą najczęściej tą samą drogą. Zdarza się, że jeden z uczestników wyprawy, niekoniecznie naszej, siada przy ścieżce i nie może się ruszyć, zejść, a my idziemy dalej, do góry. Co wtedy zrobić, jeśli to prawdopodobnie nasza jedyna szansa na szczyt? Sprowadzić go za wszelką cenę, czy zostawić w nadziei, że jego partnerzy po niego wrócą? Takie sytuacje zdarzają się każdego roku.
Choć Leszek Cichy nie dał jasnej odpowiedzi, opowiedział o swoim przyjacielu, wspinaczu Zbyszku Bąku, który jest jego zdaniem przykładem „niezwykłego bohaterstwa”.
Zimą zeszłego roku próbował wejść na Mount Vinson. Mniej więcej w połowie drogi do bazy jego partner wpadł razem z saniami do szczeliny. Był ranny. Zbyszek Bąk przez sześć dni ciągnął sanie, na których leżał jego partner i dociągnął go do bazy. To przykład bohaterstwa, ale Zbyszek nie chce nawet o tym rozmawiać z dziennikarzami. Jestem przekonany, że przez te sześć dni przeklinał całą sytuację, ale mimo wszystko nie zdecydował się zostawić partnera. Czy zagrażało to jego życiu? Tak, to było skrajnie niebezpieczne. Mówił, że nie pamięta, jak to dokładnie było, po prostu ciągnął i liczył się każdy krok…
Nie obyło się oczywiście bez pytań o zimowy Everest.
Everest w każdym z nas zostaje i czujemy się potem bogatsi. Na pewno jest punktem magicznym, choć nie jest szczególnie pięknym szczytem. Co ciekawe i mało znane, gdyby Everest był ok. 300 metrów wyższy to nawet w idealnych warunkach nie dałoby się na niego wejść nie tylko bez tlenu ale też kombinezonu utrzymującego ciśnienie całego ciała. Dlaczego? Ponieważ jest już bardzo blisko do granicy ciśnienia parcjalnego, które powoduje, że w komórce zachodzi zjawisko osmozy. Wiele śmiertelnych wypadków na Evereście wiąże się z nagłym spadkiem ciśnienia. Ale ponieważ nie jest te 300 metrów wyższy to może jednak został stworzony na ludzką miarę. Trudno, bo trudno, ale jeszcze daje się na niego wejść.
Leszek Cichy wraz z Krzysztofem Wielickim jako pierwsi stanęli zimą na szczycie Mount Everestu. Poza tym Leszek Cichy jest pierwszym Polakiem, który zdobył Koronę Ziemi – najwyższe szczyty siedmiu kontynentów. Wytyczył nowe drogi na McKinley (6194 m), Aconcaguę (6960 m) i Yalung Kang (8505 m). W 2008 roku poprowadził pierwszą polska wyprawę na Gunnbjorns Fjeld (najwyższy szczyt Arktyki, 3694 m). W latach 1995-1999 pełnił funkcje prezesa Polskiego Związku Alpinizmu. Spotkanie z himalaistą odbyło się 13 listopada. W przyszłym miesiącu (11.12.2012) gościem Centrum Myśli Jana Pawła II będzie Kinga Baranowska.
Wyprawa w góry jest wyprawą w głąb siebie. Wyprawą, w której człowiek zmaga się z samym sobą, głównie z tym, co go ogranicza. Gdyby spojrzeć na życie z dystansu, okaże się, że przypomina ono górską wspinaczkę. Zmaganie się z trudnościami w pracy, na studiach, w domu, w gronie przyjaciół nie różni się bardzo od zmagania się z górskimi żywiołami. Obie wyprawy różnić może to, że w górach nie ma gdzie uciec i tym trudnościom trzeba stawić czoła. Pomagają nam w tym wartości. Dlatego „Góry wartości” to cykl spotkań tak samo dla miłośników gór, co dla wszystkich, którzy widzą w odwołaniu do wartości formę pracy nad sobą – przekonuje Grzegorz Kaska z Centrum Myśli Jana Pawła II.
Mam dokładny przebieg rozmowy o łyżkach, bodajże z „Lidera” Ewy Matuszewskiej 🙂
ZAWADA: Powiedz mi jedno – czy w bazie jest tyle łyżek, żebyśmy
nareszcie mogli mieć na górze dostateczną ich liczbę? Odbiór.
HEINRICH: Proponuję, żeby zrobić remanent. A najlepiej byłoby, gdyby
każdy swoją łyżkę nosił ze sobą.
ZAWADA: Zyga, czy my żyjemy przed pierwszą wojną światową? Co ty
proponujesz? Kazałem kupić dwieście łyżek, do jasnej cholery! Do góry
ma pójść pięćdziesiąt łyżek!
HEINRICH: Ile łyżek jest w obozie I i II?
ZAWADA: W obu obozach zliczyłem trzy złamane łyżki. Jem gulasz z
papryką, potem muszę mieć łyżkę, bo chcę zamieszać herbatę, a po
herbacie znów muszę myć, bo – szlag może trafić człowieka! – mamy
jedną łyżkę na kilku.
HEINRICH: Przecież nie trzeba myć, wystarczy oblizać.
Od tej chwili, jak wspominał Leszek Cichy, jeśli komuś coś nie
pasowało, trafiły mu się na przykład za małe buty, koledzy pocieszali
pechowca, by się nie martwił, przecież wystarczy oblizać.”