„Etyki na pewno uczyłem się od starszego pokolenia. Pochodzę ze Śląska, a my tam mamy poukładane w głowach tak, że osoby starsze darzy się największym szacunkiem. To od nich czerpie się wiedzę na temat tego, jak zachować się w górach” – mówił Janusz Gołąb, który w lutym był gościem spotkania z cyklu „Góry wartości 2.0” organizowanym przez Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie. Tym razem rozmawialiśmy o moralności w górach. Temat trudny, często budzący kontrowersje, Janusz nie tylko „wziął na klatę”, ale za sprawą mądrych i wyważonych odpowiedzi oraz otwartości w opowiadaniu o własnych doświadczeniach, dał nam na długo do myślenia. Poniżej odpowiedzi na niektóre z pytań, które padły podczas spotkania.
Januszu, Twoja działalność w górach to – co najmniej – dwa znakomite rozdziały. W latach 90. wspinaczki alpejskie na najwyższym poziomie, a w XXI wieku pierwsze zimowe wejście na Gaszerbrum I i zapisanie się na kartach historii. O ile z Twoją karierą w górach najwyższych i ostatnimi sukcesami jesteśmy wszyscy na bieżąco, chętnie posłucham, czym był ten legendarny „Dream Team” i jak wyglądały Twoje początki?
Przeszedłem taką drogę, o której myślę, że dobrze by było, gdyby każdy wspinacz ją przeszedł: zaczynałem od gór bardzo niskich, w moim wypadku były to Beskidy, a potem jeździłem w średnie i wysokie. W górach średnich typu alpejskiego, a dokładniej w Tatrach, i w skałach uczyłem się z kolegami wszystkiego od podstaw. Nawiązując do tematu spotkania, również tego, jak się wobec siebie zachowywać. Cóż mogę powiedzieć, tak dobrze nam w tych górach szło, że rzeczywiście był taki okres, w którym mieliśmy świadomość, że możemy się porwać na naprawdę trudne drogi. Dokonaliśmy kilku czy też kilkunastu przejść, które były przejściami sezonu w Alpach czy pierwszymi polskimi przejściami.
Za tym określeniem „Dream Team” stoją tak naprawdę ludzie, bo jako słowo jest ono puste. Idea tej nazwy zrodziła się z tego, że byliśmy dobrzy we wszystkim. Uważam, że dobry alpinista powinien umieć coś więcej niż podpierać się kijkami i wchodzić na ośmiotysięczniki. Celowo użyłem słowa „wchodzić”, ponieważ jest duża różnica między wejściem, a wspięciem się na ośmiotysięcznik. Żeby wejść na ośmiotysięcznik wystarczy umiejętność podpierania się kijkami czy czekanem i chodzenia w rakach, a do tego jeszcze trochę wydolności. Ale żeby wybrać się na ośmiotysięcznik drogą wspinaczkową, trzeba wcześniej nabyć umiejętności alpejskiej wspinaczki. „Dream Team” to było określenie na ludzi, którzy skupiali w sobie wszystkie te umiejętności: od wspinaczki sportowej, skałkowej, poprzez wspinaczkę hakową i wspinaczkę lodową. Dzięki temu byliśmy w stanie robić w górach drogi o wysokiej wartości sportowej. Byliśmy i nadal jesteśmy wspinaczami wszechstronnymi. Dobrze się czujemy w każdej z tych dyscyplin alpinizmu. Bo tak naprawdę alpinizm jest jak lekkoatletyka – skupia wiele różnych umiejętności. Uważam, że lepszym alpinistą jest ten, który potrafi się dobrze wspinać w skale i w lodzie niż ten, który tylko potrafi chodzić po śniegu.
Z czego to wynika, że kiedy mówimy o górach i sukcesach, od razu myślimy o Himalajach, a big walle czy skałki prawie nie istnieją w rozmowach ludzi spoza środowiska górskiego?
Może to magia cyfry i małej świadomości społecznej. W tej ostatniej istnieją himalaiści, którzy wchodzą na góry najwyższe, czyli te, które mają ponad 8 tys. metrów. Zapomina się o górach niższych – nawet tych leżących w Himalajach, które liczą po 7,5 czy 6,5 tys. metrów. Droga na Turnie Trango (6286 m n.p.m) jest technicznie o wiele bardziej wymagająca niż jakakolwiek droga wiodąca na K2. Ludzie ulegają magii cyfry, wzmacnianej jeszcze przez środki masowego przekazu. Ale w periodykach fachowych bardzo rozróżniamy wspinanie i chodzenie po Himalajach. Tutaj od razu mogę zwrócić uwagę, że Złotych Czekan, najbardziej honorowa i prestiżowa nagroda przyznawana przez środowisko alpejskie, z tego co pamiętam, nigdy nie była przyznana za jakiekolwiek wejście na ośmiotysięcznik. Nawet nasze zimowe wejście na Gaszerbrum I, co prawda było nominowane do Piolet d’Or, ale głównej nagrody nie dostało. Nie jest to zaskoczeniem, ponieważ w jury zasiadają fachowcy i oni wiedzą, że jądro sportowego potencjału w Himalajach nie tkwi w tej chwili ośmiotysięcznikach. Nie znaczy, że go tam w ogóle nie ma, ale te ściany są na ten moment tak trudne, że jeszcze niedostępne. Dlatego w Himalajach wspinamy się na niższe szczyty, za to znacznie trudniejszymi technicznie drogami.
Czy w takim razie trudno było cię namówić do włączenia się do programu Polski Himalaizm Zimowy, który polegać miał na zimowych wchodzeniu na ośmiotysięczniki?
To była dla mnie szczególna decyzja. Wcześniej dwukrotnie byłem zapraszany do udziału w zimowych wyprawach. Za pierwszym razem była to pierwsza zimowa wyprawa Andrzeja Zawady na Nanga Parbat. Potem Krzysztof Wielicki zapraszał mnie na zimowe K2. Nie pojechałem ani na jedną ani na drugą. Z Andrzejem Zawadą spotkałem się w Lądku Zdroju i powiedziałam, że nie mam ani kombinezonu ani butów, a wyprawa nie przewidywała takiego wyposażenia dla uczestników. W wieku 26 lat nie miałem pieniędzy, żeby się sam wyposażyć. Ale miałem już bardzo dobre przejścia i wiedziałem, że tak jak w ścianę Kazalnicy nie pójdę bez zestawu haków, bo nic nie zdziałam, tak samo nie miałem po co jechać na Nanga Parbat bez odpowiedniego wyposażenia. Wiedziałem doskonale, że jeśli pojadę w Koflahach, modnych wówczas butach do wspinania w Alpach, to narażam się na powrót bez palców. Taki los zresztą spotkał na tej wyprawie dwóch moich kolegów. Krzysztofowi Wielickiemu odmówiliśmy z Grzesiem Skorkiem, ponieważ uważaliśmy, że zespół jest słaby, a nie będziemy mieli wpływu na zmianę składu. Czytałem później – co uważam, za niesłuszne – słowa kierownika, że nie pojechaliśmy, ponieważ nie potrafimy pracować zespołowo i jesteśmy indywidualistami. To nie do końca tak było Krzysiu.
To dlaczego w końcu zdecydowałeś się pojechać?
Pojechałem w 2012 roku z Arturem Hajzerem. Po śmierci mojego partnera wspinaczkowego miałem długi okres przerwy od gór wysokich, wiele lat tam nie byłem i nagle dostałem krótkiego, lakonicznego maila: „Jasiu, nie pojechałbyś z nami zimą?” Nie jest tak, że od razu chciałem i się zgodziłem. Pomyślałem: Andrzej Zawada nas prosił, Krzysiek Wielicki nas prosił, a do tego tyle pieniędzy dostaliśmy na naszą działalność alpejską i pozalpejską z Polskiego Związku Alpinizmu… a teraz prosi mnie Artur Hajzer. Wiedziałem, że już dwie wyprawy – na Broad Peak i Nanga Parbat – które pojechały w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy, się nie powiodły i być może ten program się trochę chwieje. Artur mnie poprosił, a ja faktycznie byłem w stanie wejść zimą na ośmiotysięcznik. Czułem, że jestem dobrym adresatem tej prośby i mogę mu pomóc – dlatego pojechałem.
Co zaskoczyło mnie nawet bardziej niż to, że się zgodziłeś pojechać w ramach PHZ zimą, to przyjęcie przez Ciebie zaproszenia na rozmowę nielekką, bo zatytułowaną „Moralność w górach”. Ale powiedziałeś, że to temat Ci bliski i ważny. Czy wspinaczka to nie tylko sport, ale też styl życia, w który wpisane są refleksje etyczne?
Przyjąłem zaproszenie, ponieważ dla mnie takie spotkania są trochę jak rozmowa z kolegami. O kwestiach etycznych: tym, co moralne, a co niemoralne, nie ma co owijać w bawełnę, trzeba mówić, jak jest. W górach szczerość wobec partnerów jest jedną z podstawowych wartości. A skoro wobec partnerów, to też można to rozszerzyć na grono ludzi, którzy się górami fascynują. Czy wspinanie jest stylem życia? Może być. Mnie bliskie jest to, co o wspinaniu mówił Wojtek Kurtyka: że wspinanie to rodzaj ścieżki, na którą się wchodzi. Dla mnie to pasja. A z pasji nie trzeba się tłumaczyć. Zgadzam się natomiast, że droga przez góry jest drogą, która uczy życia. Ja nie żałuję, że ją wybrałem i nią podążam.
Czy etyka wspinacza skałkowego różni się czymś od etyki, którą kieruje się himalaista? Czasem słychać głosy, że na pewnej wysokości pewne wartości się relatywizują. Z kolei Wanda Rutkiewicz podkreślała, że tak nie jest i być nie powinno.
Nie wyobrażam sobie, że związany z partnerem w skałach rozumiałbym wartości inaczej niż w górach wysokich. Ale faktycznie, w górach wysokich może dojść do sytuacji, kiedy człowiek już przestaje być człowiekiem. Mówimy tu o sytuacjach granicznych, które zachodzą w wyniku niedotlenienia, sytuacjach, które znamy z książek i opowieści kolegów. Zachowanie osoby będącej w takim stanie może być niezrozumiałe i odebrane jako nieetyczne. Ale wydaje mi się, że kanon partnerskich zachowań, który przekazały nam starsze pokolenia, wynosimy ze sobą i obowiązuje również w górach najwyższych. Nie ma innej etyki i nie powinno być innych zachowań.
Wspomniałeś starsze pokolenia. Często patrzymy w ich stronę, żeby szukać wzorców, upewnić się co do etyki. Tymczasem, wywoływany przez dziennikarzy, Artur Hajzer kilkakrotnie powtarzał, że dawniej wcale nie było „lepiej”, jeśli chodzi o kwestie moralności czy etyki w górach, za to były wielkie sukcesy i to o nich dziś pamiętamy. Czy zatem „zwycięzców się nie ocenia”?
Zwycięzców też powinno się oceniać, jeśli zachowali się niekoleżeńsko. Ale rzeczywiście często jest tak, że jeśli z gór przynosimy sukces, to postrzega się nas jako herosów. Gdy sukcesu nie ma i co gorsza chowamy naszych kolegów, wówczas sypią się na nas gromy. Wydaje mi się, że współcześnie panuje wśród wspinaczy zbyt łatwe przyzwolenie na śmierć w górach w imię zrealizowania celu, jakim było wejście na wierzchołek. Dla mnie taki sposób myślenia jest nie do przyjęcia. Śmierci nie można usprawiedliwiać zdobyciem szczytu. Wierzchołek to tylko kawałek skały i lodu. W żadnym wypadku nie można go przedkładać nad życie ludzkie. Jeśli zaś chodzi o starsze pokolenie i o to, czy było czy nie było lepiej. Dziś mamy lepszy dostęp do mediów i łatwiej docieramy do informacji. W latach 70. i 80. grono wspinaczy było wąskie, chociaż – i to paradoks – relatywnie więcej wyjeżdżało z Polski wypraw w Himalaje, ale wypadki też się zdarzały. Dla przykładu w 1974 roku głośny był wypadek na Lhotse. Wówczas PZA szybko zareagował i ukarał osobę, która zawiniła kilkuletnim zawieszeniem.
Równie szybko dzisiaj reagują media. Czy mają prawo patrzeć himalaistom na ręce? Zwłaszcza, że często ich przedstawiciele nie do końca zdają sobie sprawę, o czym mówią/piszą…
Uważam, że media mają prawo patrzeć wszystkim na ręce. Dziennikarze kształcą się w kierunku patrzenia na ręce i opisywania świata tak, jak go widzą. Dobrze jednak, żeby ten warsztat był poparty wiedzą merytoryczną. Kiedyś w Teleexpressie usłyszałem, że Wanda Rutkiewicz wspina się z Benem Nevisem na wierzchołek w Szkocji. De facto nie wspinała się z Benem Nevisem, ale na Ben Nevis, bo tak nazywała się góra. To może obrazować, jak media relacjonują wyprawy. Jest coraz lepiej, ale wciąż wiele pozostaje do życzenia.
Osobiście jestem za tym, żeby media patrzyły himalaistom na ręce, chociaż na Gaszerbrumie I mieliśmy medialnie przykrą sytuację. W głównym wydaniu Dziennika, bardzo znany redaktor powiedział, że po zejściu ze szczytu jesteśmy uwięzieni w bazie bez jedzenia, bez medykamentów, a nasze położenie jest bardzo trudne. Praktycznie żadne z tych słów nie było prawdą. W tej bazie mieliśmy dwie beczki 100-litrowe medykamentów, byliśmy bardzo dobrze zabezpieczeni i wyposażeni i właściwie tylko czekaliśmy na transport, ponieważ mieliśmy drobne odmrożenia. Po takiej informacji telefon satelitarny był czerwony i przeciążony od połączeń. Wszyscy chcieli wiedzieć, co z nami. Rodziny i znajomi byli przerażeni. Media nakręciły spiralę paniki. Napisaliśmy sprostowanie, ale telewizja uznała, że nic złego nie zrobili i warsztat dziennikarski był dobry. Ale trzeba by sprawdzić billing z telefonu, żeby się przekonać, ile połączeń odebraliśmy od przerażonych ludzi i czy to było faktycznie dobre dziennikarstwo…
„Tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono”, ale czy zdarza Ci się stawiać na miejscu innych wspinaczy i oceniać ich zachowanie, myśleć, jak sam byś postąpił? A może wyciągać wnioski z dylematów, które miały miejsce na cudzych wyprawach?
Każdy wspinacz ma inny bagaż doświadczeń. Im on jest większy tym bardziej precyzyjnie można wywnioskować, co się w danym momencie stało, jak ten wypadek przebiegał. Wydaje mi się, że wyciąganie wniosków po dramatycznych wydarzeniach w górach może w przyszłości zabezpieczyć innych przed podobnymi błędami. Po wypadku na Broad Peak byłem przesłuchiwany przez komisję PZA. Musiałem złożyć swoją opinię na ten temat. Robiłem to z czystym sumieniem, na podstawie własnych doświadczeń mówiłem, jak to widzę, jak sam bym działał. Byłem też powołany do kapituły, której zadaniem było wybieranie najwybitniejszych polskich przejść alpejskich. Posiłkując się bagażem doświadczeń, na który składa się prawie 30 lat wspinania, potrafię ocenić sytuację. Dwa lata temu zginął Artur Hajzer. Długo się zastanawiałem, jak do tego doszło. Po rozmowie z Marcinem Kaczkanem mniej więcej wiem, jak to wyglądało. Nie muszę znać szczegółów, żeby mieć wyobrażenie, co się tam stało. Uważam, że istnieją ludzie, którzy są w stanie dokonywać ocen i jest to z korzyścią dla innych, ponieważ można potem uwzględnić tę wiedzę podczas szkoleń i uczyć wspinaczy, jak postępować w sytuacjach stresowych.
A jak można uczyć się etyki górskiej? Z książek, podczas spotkań i prelekcji, a może w praktyce?
Podstawą jest dom. To z niego się wynosi podstawy etyki. Wydaje mi się, że człowiek, który przeniósłby się nagle z Beskidów w Himalaje, dużo z tej górskiej edukacji o etyce straci. Pominie etap tatrzański i alpejski, na których istotne znaczenia ma lina. Lina wiąże. Nie tylko fizycznie, ale też mentalnie. Rzadko zdarzają się wypadki polegające na tym, że ktoś kogoś odwiązał i zostawił. W Himalajach często chodzi się bez liny i jak ktoś tej liny nie ma w głowie, nie czuje, że jest partnerem, to wtedy się rozdzieli. Nierzadko jest z tym potem problem.
Etyki na pewno uczyłem się od starszego pokolenia. Pochodzę ze Śląska, a my tam mamy poukładane w głowach tak, że osoby starsze darzy się największym szacunkiem. To od nich czerpie się wiedzę na temat tego, jak zachować się w górach. Książki też są cennym źródłem, choć nie zawsze można w nich odnaleźć te zagadnienia bezpośrednio. Ale wartości okołogórskich i kultury górskiej na pewno da się poduczyć z książek. Mógłbym ich wiele wymienić, ale szczególnie polecam „W stronę Pysznej” i „Miejsce przy stole”.
Czy jesteś w stanie przywołać sytuację czy górską historię, która jest dla Ciebie przykładem najwyższej próby moralności w górach, której uczestników stawiasz sobie za wzór?
Na pewno, patrząc na całokształt aktywności górskiej, która liczy już 200 lat, wiele takich zdarzeń było. Ja także przeżywałem trudne, pełne dylematów moralnych sytuacje w górach. Ale najpierw chciałbym przypomnieć głośną, choć może nieznaną szerokiemu gronu, sytuację. W 1977 roku wyruszyła brytyjska wyprawa w Karakorum, na 7-tysięcznik Ogre, Baintha Brakk, zwany także Ludożercą. Wyprawa składała się z pięciu uczestników. Po niemal miesięcznej walce o górę, wieczorem dwie osoby stanęły na szczycie: Chris Bonington i Doug Scott.
Pod samym wierzchołkiem jest bardzo stroma skała i przy pierwszym czy drugim zjeździe Scott się poślizgnął, wykonał wahadło i wskutek uderzenia nogami o ścianę obie złamał. Rozgrywało się to na wysokości 7100 metrów. Po kilku tygodniach wspinania. Późnym wieczorem. Gdy Bonington dojechał do Scotta nie byli już w stanie kontynuować zjazdu i założyli biwak. Jak się potem okazało, ich zejście do „świata żywych” miało trwać osiem dni. Osiem dni walczyli, bo nie był to po prostu zjazd do podstawy. Czekał ich 200 metrowy trawers i wejście na wschodni wierzchołek, który jest niższy od zachodniego. Gdy następnego dnia zjechali do podstawy turnicy wierzchołka zachodniego, spotkali dwóch swoich towarzyszy i z ich pomocą zaczęli traumatyczne zejście, które na domiar złego odbywało się przy fatalnej pogodzie. Nie udało im się trafiać na swoje jamy śnieżne, brakowało im jedzenia. Byli wyczerpani. Trzeciego dnia Bonington ze zmęczenia i przez nieuwagę wyjechał z liny, spadł kilka metrów w przepaść i złamał żebra oraz obił sobie rękę. Dwie osoby były ciężko ranne, ale udało im się dotrzeć do podstawy lodowca. Ale to nie był koniec. Przed Scottem było jeszcze pięć mil czołgania się do bazy. W bazie znaleźli informację: „jeśli przeczytacie tę karteczkę to znaczy, że pobiegliśmy po pomoc”. Baza była pusta. Potem miał jeszcze miejsce wypadek helikoptera, który po nich leciał, ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Po tym całym zdarzeniu, Scott i Bonington wypowiadali się zgodnie, że ani razu nie czuli zwątpienia, że im się nie uda. Czuliby zwątpienie, gdyby dwójka towarzyszy ich porzuciła, ale tego nie zrobiła. Koledzy czekali na nich pod turnicą i pomogli im zejść. W zespole była siła, w zespole była potęga. I tylko dzięki zespołowi byli w stanie zejść. To jedna z bardziej budujących historii w dziejach alpinizmu.
Domyślam się, że Scott i Bonington znali się przed tą wyprawą. Dzisiaj słyszy się czasem, że wspinacze poznają się dopiero na lotnisku. Czy w takich sytuacjach ma szansę zadziałać „braterstwo liny”? A może [prowokacja] to relacje umożliwiające bardziej racjonalny osąd sytuacji w górach, bo nie zwiększamy ryzyka własnego, żeby ratować przyjaciela?
To byłaby karkołomna i cyniczna teza, że jeśli pojadę z nieznajomą osobą, to będzie łatwiej mi ją porzucić. Dziękuję za takie podejście. Ale faktem jest, że ludzie się poznają i umawiają na wyprawy przez internet. Takie mamy czasy. Ale ja bym w ten sposób nie wybrał się z kimś w poważne góry. Dobrym przykładem jest książka Joe Simpsona „Dotknięcie pustki” i jej adaptacja o przewrotnym tytule „Czekając na Joe” – nikt na nikogo nie czekał! Film także powinien się nazywać „Dotknięcie pustki”. Tam właśnie opisana jest sytuacja spotkania na lotnisku podczas którego ktoś komuś proponuje wspólną wyprawę. I pojechali. Opisany człowiek nie czekał, a potem w bazie palił ciuchy Simpsona. Ale to właśnie „partner”poznany na lotnisku. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, bo implikuje ona wiele problemów. Zupełnie inaczej postrzegam partnerstwo. Przez internet można umówić się na imporezę, ale nie od razu na wspinanie. Owszem na wyprawie przyjaźń może się zawsze zrodzić, ale zabraknie pewności, czy ten partner ma odpowiednie umiejętności, a to moim zdaniem zbyt duże ryzyko.
Jak przebiega unifikacja w ramach programu PHZ/Polskie Himalaje? Czy nawiązują się przyjaźnie?
O większości osób zakwalifikowanych do tego programu słyszałem w związku z ich osiągnięciami górskimi. Jeśli kogoś nie znam osobiście, mogę o niego zapytać kolegów. Mamy też obozy szkoleniowe w Tatrach. Wspólnie bierzemy udział w szkoleniach medycznych, sprzętowych, a także z zarządzania sytuacjami kryzysowymi i ryzykiem. Ale nic tak nie wiąże jak wspólne wspinanie. Tak jak wspominałem – góra jest górą, jest martwa. Po wyprawie na K2 dla mnie największym sukcesem jest, że: po pierwsze wróciliśmy cali, po drugie, że jesteśmy wszyscy kolegami, bo tak powinno być, a dopiero jako trzecie, że weszliśmy na wierzchołek. Trudno sobie życzyć czegoś lepszego niż wspinanie z przyjaciółmi.
Wspominałeś o własnych dylematach moralnych… czy jesteś w stanie o nich opowiedzieć?
Tak, wspominałem przy okazji dramatycznego zejścia Boningtona i Scotta. Też przeżyłem w górach bardzo ciężki wypadek podczas którego zginął mój przyjaciel. Z powodu niepogody zmuszeni byliśmy się wycofać z ogromnej ściany. Mój kolega spadł razem ze sprzętem. Nieustannie schodziły lawiny i wiedziałem, że jeśli zjadę do podstawy ściany, to za chwilę zginę. Jednak cały czas było we mnie przekonanie, że może mój partner przeżył i powinienem zjechać i sprawdzić. To była walka z samym sobą. Z jednej strony, racjonalnie oceniałem, że nie mógł przeżyć 400-metrowego lotu, ale z drugiej chciałem wierzyć, że jest inaczej i jest szansa na udzielenie mu pomocy. Nie wiedziałem, czy Grzesiek żyje czy nie, ale postanowiłem w ścianie zostać, bo wiedziałem, że inaczej na pewno zginę. Potem, już po sekcji zwłok, okazało się, że już nie żył, ponieważ w pierwszej fazie upadku złamał kręgosłup, ale nietrudno wyobrazić sobie mój dylemat tam w ścianie. To był straszny dylemat moralny. Zjeżdżać sprawdzić, czy zostać i walczyć o to, żeby wrócić żywym…
Czy wspinanie jest w takim razie w ogóle etyczne? Jak oceniasz ryzyko, które ze sobą pociąga? Przecież tam na dole ktoś na Was czeka… i nie dość, że czeka, to jeszcze za każdym razem drży na myśl o niebezpieczeństwach, na minimalizowanie których nie zawsze macie przecież wpływ. Jest w tym egoizm?
Trudne pytanie. Wspinanie jest tak samo etyczne, jak każda inna działalność czy kreacja ludzka. Historia sportów okołoalpejskich, wśród których jest także himalaizm, liczy już ponad 200 lat. W samej Europie wspina się kilka milionów ludzi. W Polsce około 5-6 tysięcy. Mamy festiwale, publikuje się rok rocznie setki książek. Na całym świecie górami żyje wiele milionów ludzi. Trudno byłoby im powiedzieć – wszyscy postępujecie nieetycznie chodząc w góry. Ja jeżdzę w Himalaje, dlatego że nauczyłem się gór. Często jestem pytany, dlaczego chodzimy zimą i tak narażamy życie. Dla mnie chodzenie zimą jest wartością dodaną do himalaizmu. Kompletnie bezinteresowną. Nic z tego nie mamy oprócz własnej satysfakcji i czy może być coś piękniejszego niż bezinteresowne zmaganie się z samym sobą i okazywanie partnerstwa w ekstremalnych warunkach i sytuacjach?
Zdarza mi się też wspinać bez asekuracji w skałach. Mógłbym być postrzegany jako kaskader czy szaleniec, który sam ściąga na siebie gigantyczne ryzyko, bo błąd może kosztować życie. Ale najmniej wypadków zdarza się podczas wspinaczek solowych bez asekuracji. Wspinając się solo bez asekuracji czuję coś w rodzaju kompletnego spokoju. Nie da się wspinać bez asekuracji, gdy człowiek się boi. Gdybym odczuwał lęk, faktycznie byłbym samobójcą. Ale tego lęku nie ma, jest kompletne wyciszenie i koncentracja na tym, co się robi. Ale otoczenie, ludzie, którzy stoją pod skałą, mogą we mnie widzieć strasznie nonszalancką osobę i mogą uznać moje działanie za nieetyczne, zwłaszcza, gdyby w pobliżu były dzieci. I to znowu jest dylemat. Z jednej strony ja, wspinając się w stanie kompletnego wyciszenia, niemal nirvany, wykonuję każdy ruch pod pełną kontrolą. A z drugiej strony można w tym dostrzec coś strasznie nieetycznego.
Byłeś uczestnikiem spotkania poświęconego etyce w górach, które zorganizowano po burzy, jaką wywołały wydarzenia na Broad Peaku. To drugie takie spotkanie w historii polskiego środowiska wspinaczkowego i musiało minąć wiele lat, żeby alpiniści i himalaiści znowu porozmawiali o etyce. Możesz opowiedzieć, czym był i dlaczego został zorganizowany ten pierwszy, historyczny szczyt poświęcony etyce oraz jak oceniasz spotkanie, które odbyło się w 2013 roku w Podlesicach?
Pierwszy szczyt tzw. gliwicki to trochę nawiązanie do Twojego wcześniejszego pytania o tym, że „dawniej też nie było tak dobrze z etyką”. Zdarzały się w górach niekoleżeńskie zachowania i po jednym z nich polscy wspinacze spotkali się w Gliwicach. W tym spotkaniu uczestniczyła m.in. Wanda Rutkiewicz, Krzysztof Wielicki, Jerzy Kukuczka i wiele innych osób. Pretekstem do zwołania tego szczytu było zdarzenie, które miało miejsce w 1985 roku podczas wyprawy na Kanczendzongę. Zginął wówczas nasz kolega klubowy Andrzej Czok. Ale już wcześnie zdarzały się wśród wspinaczy wątpliwe moralnie zachowania i uznano, że najwyższy czas powiedzieć: tak w górach nie postępujemy! Celem spotkania było wyciągnięcie wniosków, które potem będzie można przekazać następnym pokoleniom.
Szczyt podlesicki odbył się w podobnym klimacie, tyle że po wypadku na zimowym Broad Peaku. Znowu nadszedł czas, żeby coś sobie powiedzieć, wyjaśnić. Zwłaszcza, że wcześniej, w latach 80. do klubów wysokogórskich trafiali praktycznie tylko ludzie, którzy przeszli pełną drogę rzemiosła taternickiego, alpejskiego i potem dopiero jechali w Himalaje, te wymarzone góry. Teraz jest troszeczkę łatwiej. Często do klubów wysokogórskich trafiają ludzie, którzy są bardzo słabymi alpinistami, za to mają dobrą wydolność, są szybcy, potrafią się poruszać na lodowcach i po ośmiotysięcznikach, ale nie przeszli szkoły taternickiej i żeby dojść do niektórych wniosków potrzebują takich właśnie spotkań jak szczyt podlesicki. Mieliśmy tam szereg szkoleń i wykładów. Generalny przekaz był taki, żebyśmy sobie sami odpowiedzieli na pewne pytania. A przede wszystkim, żebyśmy zrozumieli,że partnerstwo jednak dalej istnieje, że jest to dla nas najwyższa wartość. Bo żadną wartością nie jest zdobyć górę i zostawić na niej kolegę.
Co chciałbyś przekazać ludziom, którzy w Himalaje nie jeżdżą, ale w górach niższych też chcieliby się wspiąć na wyżyny górskiej etyki, o czym powinny pamiętać, czego przestrzegać?
Przede wszystkim myślcie o swoim partnerze, swoim koledze, jak o sobie samym. To jest podstawa. Często, gdy w górach było bardzo ciężko, lawiny, leciały kamienie, było zimno, nie jedliśmy kilka dni, patrzyłem na swojego kolegę i w duchu sobie mówiłem: wytrzymam, dam radę, skoro on to wytrzymał, to ja też wytrzymam. I tak na niego patrzyłem z dumą i podziwem. Myślę, że właśnie taka duża empatia ma wpływ na to, jak się zachowujemy w górach. Należy obserwować, co się dzieje dookoła i patrzeć uważnie na swojego partnera.
Przejdźmy do kategorii: plany. Wasze wejście na K2 odbyło się w ciekawym, rocznicowym momencie. To musiała być wielka radość, ale o K2 wciąż myśli się w kontekście zimowym. Można mówić o nieformalnym wyścigu na wierzchołek K2 zimą. A jakie jest Twoje, emocjonalne, nastawienie do „góry gór”?
Wyciszone i spokojne. Oczywiście pierwsze zimowe wejście na K2 będzie wejściem historycznym na niesłychaną skalę, ale już nie tak wielkim wyczynem sportowym. I nawiązując do tego co już mówiłem: jądro potencjału sportowego K2 nie tkwi w wejściu zimowym na wierzchołek. To będzie ogromny sukces rangi historycznej, ale na K2 są o wiele trudniejsze ściany, które jeszcze za wiele, wiele lat, gdy K2 dawno będzie zimą zdobyte, nie będą zrobione. Trzeba mieć tego świadomość.
Myśmy na K2 byli w lipcu w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy im. Artura Hajzera po to, żeby poznać drogę Żebrem Abruzzi. Byliśmy w składzie, który potencjalnie ma wyjechać tam zimą. Rzeczywiście istnieje owczy pęd, żeby zdobyć K2 zimą. Jeśli mogę mówić za siebie – ja temu pędowi nie ulegam. Natomiast jeśli zostanę zaproszony na taką wyprawę, dam z siebie wszystko, żeby kolegom dobrze partnerować i sprawnie działać.
Zanim dojdzie do zimowego K2, przed Tobą inne wyzwanie. Przygotowujesz się do poprowadzenia ważnej drogi, która – jak chciałby tego bardzo Janusz Majer, kierownik programu Polskie Himalaje – będzie miała szanse ubiegać się o wspomniany Złoty Czekan. Z kim, gdzie i na jaki cel się wybierasz?
Jesienią jadę w Himalaje na drogę sportową. Uważam, że już dawno tak dobry zespół nie wyjeżdżał z Polski: jadę z Marcinem „Yetim” Tomaszewskim, który dopiero co w 19 dni wytyczył z Markiem Raganowiczem nową drogę na ścianie Trolli w Norwegii, a wiele lat temu wspólnie poprowadziliśmy nową drogę na Grenlandii, oraz z Michałem Królem, wspinaczem tatrzańskim o dużym doświadczeniu alpejskim i himalajskim, wybitnym wspinaczem drytoolowym, nie ma w Polsce większego specjalisty w tej dziedzinie. Naszym celem będzie wytyczenie nowej drogi na południowo-zachodnim filarze Annapurny IV, to jest wierzchołek, który ma wysokość 7555 metrów. Jest to cel, który tylko dwukrotnie był atakowany. Jest tam piękny, niezdobyty filar o wysokości około 2 kilometrów. W latach 90. był atakowany przez doborowy zespół angielski i stosunkowo niedawno również przez Anglików. Jest wciąż dziewiczy i uchodzi za jeden z największych problemów sportowych w kotle Annapurny. Mamy nadzieję, że jeśli pogoda nam dopisze to staniemy na wysokości zadania. Nie ukrywam, że cel dobraliśmy bardzo pragmatycznie, tak by pasował do naszych umiejętności. Liczymy, że wszystko potoczy się dobrze.
Życzymy powodzenia i trzymamy kciuki!
Dzięki za tę relację. Miałem być na tym spotkaniu, ale nie dotarłem niestety z przyczyn losowych. Może gdzieś byłoby dostępne nagranie całości?
Super gość!
Będzie dostępne od poniedziałku na YouTubie. Pozdrawiam!
Wiele mądrych słów pada w tym tekście… Góry naprawdę uczą mądrości i pokory