„Powiedz, co zrobiłeś zimą?” – artykuł o historii polskiego himalaizmu zimowego z „n.p.m.”

K2-broad-peakW majowym numerze magazynu „n.p.m.” ukazał się mój tekst podsumowujący dotychczasową (wówczas) historię polskiego himalaizmu zimowego. Jak łatwo się domyślić, pisałam go w cieniu tragedii na Broad Peaku i kiedy teraz biorę się do dopisania mu kolejnych akapitów – ponownie są one tragiczne, a być może zamykające cały rozdział. Ale jest też inny powód, dla którego ten tekst teraz jest dla mnie ważny – zapoczątkował wymianę maili z Arturem Hajzerem, w których odniósł się do niektórych z opisanych i znanych przeze mnie tylko teoretycznie wydarzeń. Powiedz, co zrobiłeś zimą Powiedz, co zrobiłeś zimą dla biało-czerwonej? – Andrzej Zawada nigdy nie zadał takiego pytania. Powstało w mojej głowie, po połączeniu dwóch górskich wartości, jakimi kierował się Lider. Po pierwsze, by podnosić poprzeczkę swoich przejść poprzez zmianę warunków na trudniejsze, bo zimowe. Po drugie, by na szczycie zatrzepotała biało-czerwona flaga, a Polska znalazła się na kartach historii himalaizmu. I być może tak zrodził się himalaizm zimowy – sport ekstremalnie patriotyczny. Ta wyprawa to sukces w cieniu tragedii. Myślę, że jednak powinniśmy mieć świadomość, że taki jest himalaizm, ekstremalny sport, w którym Polska, jeśli chodzi o himalaizm zimowy zajmuje pierwsze miejsce i chyba trzeba by było dążyć do tego, żeby to pierwsze miejsce utrzymała i to już na zawsze – to pierwsze słowa, jakie wypowiedział po zimowej wyprawie na Broad Peak prezes Polskiego Związku Alpinizmu, Janusz Onyszkiewicz. Nagłośnione przez media zaginięcie Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego zaraz po historycznym wejściu na jeden z niezdobytych wcześniej zimą ośmiotysięcznych szczytów Karakorum, sprawiło, że wiele osób po raz pierwszy usłyszało o himalaizmie zimowym i jego związkach z Polską. Nie musimy popierać ambicji polskich himalaistów, którzy chcą tworzyć historię, ryzykując przy tym własne życie. Nie musimy im wierzyć, gdy mówią, że w góry idą „po życie”. Warto byśmy jednak poznali ten fragment historii naszego kraju, który rozgrywał się zimą w górach najwyższych. Historii pisanej czekanem przez Lodowych Wojowników. Lodowi Wojownicy Zanim polski himalaizm zimowy stał się nazwą własną programu sportowego, był wizją zrodzoną w głowie niezwykłego lidera – Andrzeja Zawady, który już w 1959 roku kierował pierwszym zimowym przejściem całej grani Tatr i zwykł mawiać: – Powiedz mi, co zrobiłeś zimą w Tatrach, a powiem ci, jakim jesteś alpinistą. zawada-art-of-freedomJak w wielu innych dyscyplinach również w alpinizmie, wojenne i polityczne doświadczenia na długo wyłączyły Polskę z możliwości rywalizowania z innymi krajami. Do 1964 roku na szczytach wszystkich ośmiotysięczników zatknięte już były flagi – żadna z nich nie była i nie mogła być polska. Ale mimo późnego startu, Andrzej Zawada miał ambicję wprowadzić polskie nazwiska na karty historii podboju gór wysokich. Wymagało to jednak nie lada odwagi. W samym środku zimy 1973 roku wraz z Tadeuszem Piotrowskim wszedł na liczący 7485 m n.p.m. Noszak w Hindukuszu. Rok później, oczywiście zimą, zaatakował Lhotse. Zawada nabrał pewności, że zdobycie zimą ośmiotysięczników to tylko kwestia czasu i jeśli mają tego dokonać Polacy to musi się pośpieszyć. Jednak zgoda na zimowy wyjazd na Mount Everest, największy sukces w dorobku Lidera, przyszła dopiero w 1979 roku. everest-1980– Halo, baza! Czy nas słyszycie? – głos w radiotelefonie postawił na nogi całą bazę. – Tak, gdzie jesteście? Halo, halo? – odpowiedział przejęty Zawada. – A zgadnijcie?! – Halo! Halo! – Na szczycie. Jesteśmy na szczycie!!! 17 lutego 1980 roku na szczycie Mount Everestu stanęli Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki. Uszczęśliwiony Andrzej Zawada mógł wysłać w świat komunikat: „Zawiadamiam, że biało-czerwona znalazła się dzisiaj o godzinie 14.30 na najwyższym szczycie świata”. „To było dla niego najważniejsze, żeby biało-czerwona flaga znalazła się na szczycie. Nie dbał o to, czy sam wejdzie, ale chciał, żeby jego wyprawy zapisały się w historii. Choć nie wszedł na żaden ośmiotysięcznik, przez wielu uważany jest za jednego z najwybitniejszych himalaistów, ponieważ jako pierwszy odważył się zaatakować najwyższe góry świata zimą, a nam dał nadzieję, że też będziemy zdobywać te góry” – tak wspomina Andrzeja Zawadę zdobywca Korony Himalajów, Piotr Pustelnik. Co ważne, podczas zimowej wyprawy na Mount Everest nie doszło do żadnego tragicznego wypadku, który kładłby się cieniem na tym wielkim sukcesie. To był początek wielkiej ery polskiego wspinania w górach najwyższych. W latach 80. nikt nie przeszkadzał Polakom w rozwijaniu ich ekstremalnej, zimowej odmiany himalaizmu. W styczniu 1984 roku pierwszego zimowego wejścia na Manaslu (8156 m n.p.m.) dokonał Maciej Berbeka i Ryszard Gajewski. Rok później polska kolekcja powiększyła się aż o dwa zimowe ośmiotysięczniki. W styczniu na Dhaulagiri (8167 m n.p.m.) weszli Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka, zaś w lutym, na wyprawie Andrzeja Zawady, Czo Oju (8201 m n.p.m.) zdobyli Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski. Kolejna zima upłynęła pod znakiem Kanczendzongi (8598 m n.p.m.), na której szczycie stanęli Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki. W lutym 1987 roku Annapurnę (8091 m n.p.m.) wraz z Jerzym Kukuczką zdobył późniejszy twórca projektu Polski Himalaizm Zimowy, Artur Hajzer. W kolejnym roku pierwszego zimowego wejścia i zarazem pierwszego wejścia solo na Lhotse (8516 m n.p.m.) dokonał Krzysztof Wielicki. Było to też pierwsze wejście w gorsecie, który himalaista musiał nosić po wcześniejszym uszkodzeniu kręgosłupa. Manifest Zimowy kor3Krzysztof Wielicki stał się nie tylko ostatnim w XX wieku zdobywcą ośmiotysięcznika zimą, ale też pierwszym wspinaczem, który przypomniał o dziedzictwie Andrzeja Zawady i postanowił kontynuować jego dzieło. W 2001 roku ogłosił „Manifest Zimowy”, w którym wzywał Lodowych Wojowników, aby się przebudzili: „Niech przydomek „Ice Warriors”, nadany nam przez Anglików, na stałe zapisze się w historii himalaizmu… My zdobyliśmy połowę. Teraz kolej na Was: młodych, gniewnych, ambitnych. Dajemy Wam też osiem lat, tyle, ile nam było potrzeba. To chyba fair? To byłaby sprawa, możecie sobie wyobrazić? Wszystkie szczyty ośmiotysięczne zdobyte po raz pierwszy zimą, wszystkie przez Polaków. Jest taka szansa, to jest gra warta poświęcenia czasu, sił, środków. To czas na decyzje. To propozycja pod adresem PZA, jak stworzyć warunki, jak zainteresować „młodych” taką ideą? Ze strony mojego pokolenia możecie otrzymać pomoc, doświadczenie, nawet aktywne uczestnictwo” – pisał w „Taterniku” Krzysztof Wielicki. morawskiWyzwanie zostało podjęte. Kolejny sukces polskiego himalaizmu zimowego to rok 2005 i wejście Piotra Morawskiego i Simone Moro na Sziszapangmę (8013 m n.p.m.). W sezonie 2002/2003 Morawski brał już udział w zimowej wyprawie i to nie byle jakiej, bo na K2. Wraz z Denisem Urubko osiągnęli wysokość 7650 m – najwyższy dotąd punkt, jaki udało się zimą osiągnąć na „Górze Gór”. Kierownikiem tego przedsięwzięcia był Wielicki. Niestety, mimo kilkumiesięcznego oblężenia najtrudniejszej góry świata nie udało się zdobyć. Piotr Morawski miał wszelkie predyspozycje, żeby sięgnąć po kolejne zimowe cele, niestety w 2009 roku zginął tragicznie pod Dhaulagiri – zgasła najjaśniejsza wówczas gwiazda młodego pokolenia himalaistów i nikt nie wyrywał się już zimą w góry najwyższe. Nikogo to też nie dziwiło. „Dlaczego oczekiwać, żeby to był masowy ruch? W nowym oszałamiającym świecie ten tradycyjny alpinizm, ze swoją udręką, cierpieniem, z soplem wiszącym z nosa i z lękiem w oczach, zaczyna być wyborem coraz trudniejszym” – powiedział w wywiadzie dla „Polityki” Wojtek Kurtyka. Artykuł ukazał się pod znamiennym tytułem „Śmierć himalaizmu. Ostatni wojownicy”. Przestaliśmy też czuć się zimą w górach wysokich jak u siebie – Simone Moro i Denis Urubko na dobre włączyli się do zimowej rywalizacji. 9 lutego 2009 Włoch i Kazach złoili „nam” Makalu (8463 m n.p.m.) i jakby tego było mało – zimą 2011 roku, gdy Polacy bezskutecznie zmagali się z Broad Peakiem, trzyosobowy zespół, w którym oprócz Moro i Urubki znalazł się także Amerykanin, Cory Richards, „odebrał nam” palmę zimowego pierwszeństwa na Gaszerbrumie II (8035 m n.p.m.). Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015 Artur_Hajzer_fotografiaPo „Zimowym Manifeście” Wielickiego, potrzebny był kolejny zryw. Tym razem jego autorem był Artur Hajzer. Dawny partner Jerzego Kukuczki nie tylko wziął na siebie obowiązek pokierowania przyszłością polskiego himalaizmy zimowego, ale też sam aktywnie wrócił do wspinaczki. „Himalaizm zimowy wpisał się w nasze narodowe DNA. Bardzo wiele osób zastanowiło się, skąd bierze się ten polski fenomen. Bernadette McDonald poświęciła temu nawet książkę – „Ucieczkę na szczyt”. W latach osiemdziesiątych i w XXI wieku udało się nam w sumie zdobyć większość ośmiotysięczników zimą. Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć i B i Z. Istnieje taka chęć, żeby to dokończyć. Chęć ugruntowania polskiej pozycji lidera w tej dyscyplinie. To piękna idea i z pasją ją realizuję” – tłumaczył Artur Hajzer. Był to jednak moment, kiedy nie za bardzo było do kogo apelować, kolejne pokolenie Lodowych Wojowników trzeba było jeśli nie wykształcić, to przynajmniej sprawdzić w warunkach himalajskiej zimy. To oznaczało szereg wypraw unifikacyjnych, które wyłonią najmocniejszych. W ramach programu himalaiści pojechali na Nangę Parbat (2010), zimą na Broad Peak i jesienią na Makalu (2011), a wybrani uczestnicy z dużym sukcesem wzięli udział w zawodach Elbrus Race. Do tej pory więcej jednak było porażek i wątpliwości. Najwięcej kontrowersji wzbudzała wyprawa na Makalu, która zakończyła się dramatycznym, trwającym pięc dni zejściem, a w jego wyniku najbardziej odmrożeni Maciej Stańczak i Tomasz Wolfart musieli poddać się amputacji palców. Od tej pory program nie miał dobrej prasy. Monika Rogozińska z „Rzeczpospolitej” nazwała go nawet „Narodowym programem narażania młodych”, w artykule który ukazał się tuż przed zimową wyprawą na Gaszerbrum I. Dziennikarka wskazywała między innymi, że to brak lekarza wyprawowego przesądził o tragedii młodych uczestników. W tej sprawie interweniował Polski Związek Alpinizmu zarzucając jej brak obiektywizmu i przypominając, że obecność lekarza nie jest na wyprawach himalajskich standardem. „Zarząd Polskiego Związku Alpinizmu ocenia artykuł Pani Moniki Rogozińskiej za krzywdzący osoby zaangażowane w rozwój himalaizmu polskiego, daleki od prawdy i pełen sprzeczności” – napisał wiceprezes PZA, Piotr Xięski. Ale niepokój został zasiany i nad kolejną wyprawą zimową ciążyła jeszcze większa presja. W marcu 2012 roku nadszedł długo wyczekiwany sukces, podczas wyprawy kierowanej przez Artura Hajzera, Adam Bielecki i Janusz Gołąb zdobyli Gaszerbrum I (8068 m n.p.m.) gI-wszyscy„Wróciliśmy na wojenną ścieżkę” – cieszył się Krzysztof Wielicki, jednak przebywająca w tym czasie w Polsce Bernadette McDonald zwracała też uwagę na smutny akcent wydarzeń na GI. W tym czasie na tej górze działały równocześnie dwie wyprawy – poza polską, także międzynarodowa grupa pod kierownictwem Austriaka Gerfrieda Göschla, która zamierzała wejść nową drogą od południa. Smutnym kontrapunktem dla polskiego sukcesu było zaginięcie Göschla i towarzyszących mu Szwajcara Cedrika Hählena i Pakistańczyka Nisara Hussaina. Obie wyprawy umówiły się wcześniej, że będą atakować tego samego dnia. Do bazy wrócili tylko Polacy, a poszukiwania pozostałej trójki nie przyniosły efektu. Śmiertelne oblicze zimy Obie tragedie – ta z GI i z Broad Peaku – uświadamiają, jak ryzykowna dla organizmu gra toczy się powyżej 8000 m n.p.m., a nazwa „strefa śmierci” to coś więcej niż zabieg stylistyczny. Instynktownie buntujemy się przeciwko doniesioniom o kolejnych wspinaczach, którzy w górach zostali na zawsze. Jak pokazuje historia polskiego himalaizmu, często byli to najlepsi z najlepszych… O czym przekonała się Bernadette McDonald, która w 2003 roku przyjechała do Katowic pomóc przy organizacji festiwalu filmowego. „Po jego zakończeniu spotkaliśmy się w klubie tamtejszego związku alpinizmu. W pomieszczeniu znalazło się ponad dwudziestu najlepszych himalaistów świata, a wszyscy oni byli Polakami. Wsłuchiwałam się w ich opowieści i próbowałam zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, że czołówka światowego himalaizmu to Polacy? Co uczyniło tych ludzi tak silnymi, odważnymi, zmotywowanymi i gotowymi znosić cierpienie. Ale była też inna rzecz, która zwróciła moją uwagę – dający się wyczuć smutek. W tym czasie bardzo wielu polskich himalaistów już nie żyło” – wspomina McDonald. Profesor Andrzej Paczkowski, prezes PZA w tzw. złotym okresie polskiego himalaizmu, tak próbuje wyjaśnić podejmowane przez Polaków ryzyko. „Może dlatego, że w latach 70. i 80. ten kraj był tak opresyjny, była potrzeba pokazania, że my potrafimy, że możemy. Polscy himalaiści bardzo często – mówiąc dzisiejszym slangiem – jechali po bandzie. Podejmowali przedsięwzięcia, z których być może powinni się w jakimś momencie wycofać. Trudności związane ze zdobyciem pieniędzy, paszportów i sprzętu były ogromne, a co za tym idzie również presja, żeby zdobyć szczyt. Pojawiało się myślenie: chmurka na niebie, a my mamy rezygnować i się cofać 500 metrów od szczytu?” – podkreśla Paczkowski. Jedną z większą tragedii „złotego okresu”, którą „przypisać można” zimie, była śmierć doświadczonego himalaisty Andrzeja Czoka w 1986 roku podczas próby wejścia na Kanczendzongę. Czok zasłabł po dotarciu do obozu IV, a jego organizm przegrał walkę z chorobą wysokościową podczas wycofywania się z góry. Tak wysoką cenę Lodowi Wojownicy płacili nieraz…

Dzisiaj coraz więcej osób zgadza się z tytułem książki Aleksandra Lwowa „Zwyciężyć znaczy przeżyć”. Nie tylko książka, ale i sama postać autora nierozerwalnie łączy się z zimową historią Broad Peaku. W 1988 roku wraz z Maciejem Bereką odłączyli się od kierowanej przez Andrzeja Zawadę zimowej wyprawy na K2 – która nie rokowała żadnych nadziei na szczyt – i zdecydowali się lekko zaatakować sąsiada K2, czyli właśnie Broad Peak. Lwow zrezygnował jeszcze przed przełęczą między wierzchołkami, zaś Maciej Berbeka samotnie kontynuował wspinaczkę. Po wejściu na szczyt połączył się z bazą, a ta nie zgłosiła żadnych zastrzeżeń i przede wszystkim nie wyprowadziła wspinacza z błędu. Dopiero później okazało się, że nie był to właściwy szczyt Broad Peak, a jedynie przedwierzchołek Rocky Summit (8035 m) – choć niewiele niższy to jednak oddalony o około godzinę wspinaczki eksponowaną granią. Choć szanse, że wykończony Berbeka zejdzie bezpiecznie były niewielkie, Lwow czekał na niego i z późniejszą pomocą kolegów obu udało się zejść do bazy.

broad-peak-berbeka

Maciej Berbeka po powrocie z Broad Peaku (fot. Krzysztof Wielicki)

Po tym zdarzeniu Berberka przestał jeździć na wyprawy narodowe aż do 2013 roku. Czy Andrzej Zawada nakazał mu odwrót z przedwierzchołka, bo bał się, że dalsza droga na szczyt mogłaby się okazać dla himalaisty ostateczna? Tego się już nie dowiemy. Podobnie jak nie dowiemy się, dlaczego puścił w świat nieprawdziwą informację o wejściu na szczyt Broad Peaku. Patrząc, jakim uwielbieniem i sympatią otoczony był w późniejszych latach Berbeka można powiedzieć, że Zakopiańczyk „zwyciężył” kolejne 25 lat życia – nie tylko je przeżył, ale dla wielu był w tym czasie wzorem człowieka gór, wspinacza i ratownika. Również Artur Hajzer podkreślał, że wypadek na wyprawie to zawsze porażka, z którą nie sposób się pogodzić zwłaszcza, gdy wydaje się, że podczas planowania i organizacji dołożono wszelkich starań, żeby ryzyko zminimalizować. Jednak tego, jak zachowa się ludzki organizm powyżej ośmiu tysięcy i to zimą, wciąż nie potrafią przewidzieć nawet eksperci medycyny wysokogórskiej. „Długotrwały atak szczytowy prowadzi do krańcowego zmęczenia i wyczerpania zasobów energetycznych organizmu. Himalaista, który staje na szczycie ośmiotysięcznym jest krańcowo wyczerpany, ma znacznie obniżoną wydolność fizyczną, zaburzone funkcje poznawcze oraz obniżony krytycyzm utrudniający prawidłową ocenę sytuacji. Pozostałe po wejściu na szczyt zasoby energetyczne organizmu pozwalają większości himalaistów podczas zejścia jedynie na walkę o własne przetrwanie” – uważa Robert Szymczak, lekarz wyprawowy i ekspert medycyny wysokogórskiej. Właśnie nagłe wyczerpanie energetyczne miało być przyczyną śmierci Tomka Kowalskiego. Aby rozstrzygnąć, czy tragedii dało się zapobiec, ale też zyskać wiedzę, która w przyszłości pozwoliłaby zniwelować ryzyko, Hajzer i Wielicki zwrócili się do PZA z prośbą o powołanie komisji bezpieczeństwa, która w sposób audytowy oceni decyzje podejmowanej na ostatniej zimowej wyprawie. Na jej czele stanął Piotr Pustelnik. Co dalej z zimowym himalaizmem? phz-logo„Zdobywanie ośmiotysięczników zimą jest największym wyzwaniem współczesnego himalaizmu. Wiejące nieustannie wiatry i huragany o sile średnio 120 km/h i temperatury odczuwalne spadające do minus 70 stopni Celsjusza stanowią główną przeszkodę we wspinaczce. Silne wiatry powodują wylodzenia i decydują tym samym o wzroście średnich trudności technicznych” – czytamy w informacji prasowej Programu Polski Himalaizm Zimowy. Program rozpisany jest na pięć lat i adresowany do przedstawicieli młodego pokolenia. Jednym z jego celów jest zapełnienie luki pokoleniowej w tej dyscyplinie i w himalaizmie w ogóle. Kiedy startował w 2010 roku niezdobytych zimą ośmiotysięczników było właśnie pięć. W 2009 i 2011 roku Makalu i Gaszerbrum II zdobył zespół międzynarodowy. 9 marca 2012 roku na szczycie Gaszerbruma I stanęli Adam Bielecki i Janusz Gołąb. Zaś o tegorocznej historii wejścia na Broad Peak nie trzeba nikomu przypominać. Pozostały więc dwa niezdobyte zimą szczyty: Nanga Parbat i K2. O zimowe wejście na Nangę Polacy walczą nie tylko w ramach programu PHZ, ale także „na własną rękę”. Gdy większość oczu skierowana była na działania wyprawy Wielickiego, samotny „atak rozpaczy” na Nanga Parbat przypuścił Tomek Mackiewicz. Udało mu się osiągnąć wysokość 7400 m i już teraz zapowiada, że w sezonie 2013/14 wraz ze swoim partnerem Markiem Klonowskim wracają dalej realizować swój – zdaniem części środowiska „szalony” – zimowy projekt. Na pytanie o to, kto pierwszy zdobędzie K2 nie sposób dzisiaj ani dać odpowiedzi ani nawet spekulować, podobnie otwarte zostaje stare-nowe pytanie: czy cena, jaką Polacy płacą za pionierskie dokonania w górach najwyższych nie jest za wysoka? Zwłaszcza jeśli przyjmiemy tak, jak chciał tego Zygmunt Andrzej Heinrich, że „za żaden szczyt nie warto nawet poświęcić paznokcia”. W internetowych komentarzach można też wyczytać społeczne niezadowolenie z dofinansowania z Ministerstwa Sportu programu tak kosztownego i obarczonego tak dużym ryzykiem. Nie oszczędza się również prezydenta Bronisława Komorowskiego, który objął program swoim patronatem. W obronie polskiego dziedzictwa zimowego stanął jeden z najwybitniejszych współczesnych himalaistów, Simone Moro. Włoch, który wspinał się z Piotrem Morawskim, a dziś atakuje szczyty z kazachskim wspinaczem, Denisem Urubko. „Moim zdaniem sens operacji, jaką przeprowadza teraz Artur Hajzer, kontynuując program Polskiego Himalaizmu Zimowego, polega na przekazaniu nowym pokoleniom alpinistów tych zdolności, z których znani byli dotąd Polacy. Chodzi o to, żeby młodsi nie popadli w błąd dążenia tylko do technicznej doskonałości, by nie utracili fizycznej siły i głodu eksploracji. Chodzi o alpinizm, który nie jest uprawiany wyłącznie jako sport, ale alpinizm jako przygoda, poszukiwanie” – mówił Moro w opublikowanym przez „Tygodnik Powszechny” wywiadzie. „Myśląc o tej tragedii, nie trzeba dopatrywać się tylko wymiaru bezużyteczności (…) Nie wolno zabraniać człowiekowi, by żył. I nie wolno nie dopuszczać, by brał na siebie ryzyko, jeśli to ryzyko dotyka tylko jego. Nie można postawić tamy wolności (…) Kazać przestać uprawiać alpinizm – zwłaszcza Polakom – to tak, jakby świadomie ich zabić, choć niby będą dalej żyli. Mówię to jako Włoch: w trzecim tysiącleciu niewielu jest takich, którzy potrafią udowodnić, że eksploracja dalej jest możliwa. Jeśli zniweczycie ten sposób poznawania gór, to tak jakbyście podeptali waszą flagę” – podkreśla Włoch, który ma na swoim koncie trzy wejścia zimowe. Moro już wcześniej pisał na portalu planetmountain.com: „Człowiek chce podążać za swoimi myślami. Być na Księżycu, Marsie, Wenus, na dnie oceanu, w jaskini, na pustyni i w górach. I o to też chodzi w zimowym himalaizmie. To pragnienie dotarcia tam, gdzie nikomu się to jeszcze nie udało. Z tego powodu będą miały miejsce próby zimowego wejścia na Nanga Parbat i K2 i te szczyty zostaną zimą zdobyte”. Zimowe wejście na Everest było hymnem wolności i zmieniło, nie tylko wspinaczkowy, świat. Na wieść o sukcesie na Gaszerbrumie I, czy chwilę po informacji o zdobyciu Broad Peaku, też byliśmy blisko takiej narodowej euforii. „Program toczy się swoim tempem, a siła tego toczenia nie jest bardzo dynamiczna. Wraz z każdą kolejną wyprawą pojawia się znak zapytania, czy będzie kolejna. Było tak zwłaszcza po Makalu. Ale również po wyprawie na Lhotse tłumaczyłem się z braku szczęśliwego zakończenia” – mówił jeszcze przed wyprawą na Broad Peak, Artur Hajzer. „Nie powinniśmy oceniać tych, którzy poszukują ryzyka w najwyżej położonych miejscach świata albo domagać się, żeby tłumaczyli nam sens tego, co robią… Ale kiedy za swoją pasję przyjdzie im zapłacić najwyższą cenę, powinniśmy o nich pamiętać” – powiedziała kiedyś Wanda Rutkiewicz. Szkoda, że te słowa nie stały się głosem dominującym podczas debaty dotyczącej wydarzeń na Broad Peaku. Gdy emocje biorą górę, trudno powstrzymać się od ocen. Pamiętajmy chociaż, by pamiętać. Tekst po raz pierwszy ukazał się w majowym numerze magazynu „n.p.m.”. nr 5(146) maj 2013. Statek bez kapitana hajzer-kaczkanI nie zdążyliśmy zapomnieć o Broad Peaku, a z gór wysokich przyszła kolejna tragiczna wiadomość, że Artur Hajzer już żadną wyprawą nie pokieruje, w żadnej – choć marzył o K2 – udziału nie weźmie. Przed wyprawą na Gaszerbrumy (I i II), na którą wyruszył z Marcinem Kaczkanem, zorganizował jeszcze w ramach PHZ wyprawę unifikacyjną na Dhaulagiri, na którą pojechała ośmioosobowa grupa himalaistów pod kierownictwem Jerzego Natkańskiego. Widać było, że dobór trudności – wyprawa wiosenna, drogą normalną, obecność doświadczonych wspinaczy – to odpowiedź na krytykę po wydarzeniach na Broad Peaku. Wyprawa nie osiągnęła wierzchołka i bez większych kontrowersji wróciła do kraju. Właśnie o niej – jej zasadności i znaczeniu dla dalszego, niepewnego losu PHZ rozmawiałam z Arturem Hajzerem 30 kwietnia 2013. Wydawało się, że wyprawa na Gaszerbrumy (choć Hajzer nie wykluczał trawersu) to też przede wszystkim zaprawa przed zimowymi celami w przyszłości – to wyjazd, na którym nic nie miało się prawa stać. Zresztą w tym czasie oczy wspinaczkowego świata skierowane były na to, co dzieje się na Nanga Parbat. A do Pakistanu zmierzał też wraz ze swoją ekipą Jacek Berbeka, aby odnaleźć i w miarę możliwości pochować ciała Tomka i Maćka. Bezprecedensowy zamach terrorystyczny dokonany na międzynarodowej społeczności wspinaczkowej wydawał się wyczerpać zapasy nieszczęść możliwych do przewidzenia w tym sezonie nawet dla gór najwyższych i najniebezpieczniejszych. I nagle wszystko wywraca się do góry nogami. Z GI dochodzą niepokojące i nieprecyzyjne wieści. Najpierw o wypadku poinformował Artur Hajzer w smsie wysłanym z telefonu satelitarnego. Jednak stracono z nim łączność. A potem o wypadku mówi odnaleziony przez rosyjskich wspinaczy w obozie II Marcin Kaczkan.  Tym razem potwierdza się najgorszy scenariusz: jednak jeden z Polaków, jak donosiły wcześniej włoskie media, nie żyje. Jest nim Hajzer. Polski Himalaizm Zimowy został jak statek bez kapitana, bo czy komuś będzie się chciało? Tak bardzo chciało. Wbrew – być może – zdrowemu rozsądkowi, a na pewno mediom i krytykom? Tego nie wiem, ale wiem, że w ramach tego programu przekazano młodym wspinaczom wiedzę i wiarę w siebie. Artur Hajzer mocno podkreślał, że „stawia na młodych”. Nawet gdyby nie czuli się na siłach jeździć w góry wysokie zimą, to lekcja, którą im dał, nie poszła na marne. Zresztą nie tylko wspinaczom; życie z pasją, zdobywanie doświadczeń, realizowanie marzeń, a potem pomaganie innym, żeby też mogli rozwijać swoje – to dobry przykład dla wszystkich.


Tagi: , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>