Ola Dzik: Himalaizm jest zbyt piękny, żeby służył do budowania barier między ludźmi

AleksandraDzikFotKStarek

fot. Krzysiek Starek

2 czerwca Ola Dzik po raz drugi wyruszy na Nanga Parbat (8126 m n.p.m.), tym razem w ramach dużej, międzynarodowej wyprawy International Nanga Parbat Expedition 2013. Mimo młodego wieku wybrana została kierownikiem – jednak jak sama podkreśla jest to przede wszystkim kierowanie organizacją, a działalność górska prowadzona będzie w mniejszych podzespołach, z których część nie wyklucza nawet nowej drogi, zaś podstawowym celem ma być najczęściej dziś wybierana przez wspinaczy droga, pokonana po raz pierwszy w 1962 roku przez niemiecki zespół pod kierownictwem Toniego Kinshofera.

„Na naszej wyprawie są mężczyźni, kobiety, chrześcijanie różnych wyznań, muzułmanie, ateiści – są też podziały polityczne, bo choć prawie wszyscy jesteśmy z krajów byłego bloku sowieckiego, dziś nasze kraje są politycznie po różnych stronach. Mamy też rodzynka z Kanady. Ta wyprawa jest przykładem fajnego moim zdaniem nurtu. Poprzez działalność górską nie trzeba budować podziałów, można się spontanicznie porozumieć. Alpinizm to umożliwia” – mówi Ola Dzik.

Jak to się stało, że po trzech latach wracasz na Nangę i to formalnie w roli kierownika?

Trochę samo się tak potoczyło. Najpierw Kacper Tekieli rzucił hasło: może pojedźmy na Nangę! Bardzo się napaliłam, ponieważ Nanga chodziła mi po głowie, zwłaszcza w zeszłym roku, gdy wyprawa na Kongur Shan mogła nie wypalić. Pomysł więc podchwyciłam. Akurat byłam już i w Pakistanie i na tej górze, więc wzięłam na siebie część logistyczną i zaczęłam negocjować z agencjami. Na etapie składania wniosków o dofinansowanie do PZA i do Fundacji Kukuczki (która niestety nas nie wsparła) trzeba było wyłonić kierownika. To zawsze trudny moment przy takich wyprawach kumpelskich. Wpisano mnie i na tej zasadzie stałam się kierownikiem. Początkowo byłam brana pod uwagę tylko jako kierownik tej polskiej grupy, ale gdy zaczęłam prowadzić negocjacje z agencjami moja funkcja jakby naturalnie rozszerzyła się na kierowanie organizacją całej wyprawy. Na pewno nie wyobrażam sobie siebie w roli takiego kierownika jak dajmy na to Andrzej Zawada. Nie mogłabym wskazywać, kto danego dnia idzie poręczować i ile kilogramów ma ze sobą wziąć. Myślę, że w tej grupie nie będzie zresztą problemów z podziałem pracy. Akceptuję, że część uczestników będzie miała własną logistykę obozów, ale droga Kinshofera będzie wszystkim potrzebna – czy to do aklimatyzacji, czy zejścia, a dla większości do wejścia i zejścia – i wszystkim zależy, żeby była dobrze przygotowana. Musimy mieć też kompatybilne radia i tlen medyczny w każdym obozie. I choć jak mówiłam, nie jestem zwolenniczką stylu oblężniczego i poręczowania z nakazu, kompletna wolna amerykanka i skrajny indywidualizm też mi nie pasuje, ponieważ tracą na tym wszyscy.

Zapowiadałaś, że kolekcjonowanie 8-tysięczników to nie dla ciebie, zwłaszcza drogami normalnymi. Skąd zmiana?

Kinshofer rys.OlaDzik

Szkic drogi Kinshofera – Ola Dzik

Faktycznie zniechęciłam się po Gasherbrumie obserwując masowy pęd do zdobywania ośmiotysięczników i brak współpracy między zespołami. Ale Nanga Parbat jest piękną górą. Mam z nią bardzo pozytywne doświadczenia i bardzo chciałam na nią wrócić. Po Gasherbrumie dziennikarze zaczęli pytać: „pani Olu, który następny szczyt i kiedy będzie Korona Himalajów”…i Karakorum – ale tego z reguły nie dodają. Mówiłam, że nie chcę, ale wśród gór, które mnie interesują jest Nanga, K2, chciałabym też zmierzyć się z jednym lub kilkoma spośród ośmiotysięczników Nepalu, jednak na razie mnie nie stać. Nigdy nie mówiłam, że nigdy nie pojadę na 8-tysięcy. Na pewno jestem bardziej wspinaczem wysokościowym niż ścianowym. Tak po prostu jest – choćbym nie wiem jak trenowała, nie będę robiła dróg big-wallowych. Nie chcę kolekcjonować wszystkich 8-tysięczników, ale Nanga Parbat wyróżnia się tym, że jest trudniejsza i w starciu z nią komercyjny tłum nie ma szans. Była kiedyś taka sytuacja, że Szerpowie przynieśli klientce plecak pod ścianę Kinshofera, następnego dnia wrócili razem z nią. Ona spojrzała na ścianę i powiedziała: nie chłopaki, ja jadę do domu. Tam nikt nikomu 100-metrowego flaszencuga nie zamontuje i go na nim nie wciągnie. O ile pod Gasherbrum czy Czo Oyu grupy komercyjne tłumnie ściągają, bo tam nie ma aż takich trudności technicznych, na Nandze jest naturalna bariera i wiele miejsc mocno eksponowanych, na których taki tłum ludzi by się zwyczajnie nie pomieścił. Oczywiście będą w tym czasie co i my inne wyprawy, ale to już nie będzie przypadkowe grono ludzi. Droga Kinshofera jest najczęściej wybierana i najbezpieczniejsza, ale to wcale nie jest prosta droga.

Nanga jest też kolejną górą, z którą musieli oswoić się Polacy, ponieważ co chwila pojawia się jakaś wzmianka w mediach zwłaszcza w kontekście zimowym.

A dla mojej rodziny to już czwarta próba na Nanga Parbat. Mój tata był na dwóch wprawach na Nandze i za żadnym razem nie weszli. Raz był w 1977 z Kukuczką, Majerem, Zyzakiem i Austriakami, od Rupalu, i raz w 1986 ze Słowakami. Ja byłam raz, a teraz… do czterech razy sztuka!

Nanga Parbat fot. Ola Dzik

Nanga Parbat fot. Ola Dzik

A jak wyłoniła się tak liczna grupa uczestników i to z wielu krajów?

Gdy tylko Kacper rzucił pomysł, rozesłałam do kilku osób maila z zapytaniem, kto chciałby ze mną jechać. Nieprzypadkowo zwracałam się przede wszystkim do znajomych ze Wschodu. Po kilku nieudanych próbach zorganizowania wyjazdów pomyślałam, że może ludzie z Polski nie chcą aż tak wiele poświęcać, czasy są fajne, jest wiele alternatyw, więc trudno decydować się na rezygnację ze stabilizacji zawodowej i jechać w Himalaje, kiedy można spokojnie pracować i potem spędzić miło czas w Alpach. Na jakimś etapie ekipy się rozpadały z powodów czasowych i finansowych. Byłam zmęczona taką bezowocną organizacją i marzyła mi się ekipa ze wschodu, która się nie wykruszy i z którą wiem, że będę mogłam podziałać. Kiedyś działałam z Maszą, ale niestety zginęła na Elbrusie. Ale mam bardzo wielu znajomych na wschodzie, spędziłam wiele sezonów w górach byłego ZSRR. Do kilku napisałam i albo zgłosili się oni albo ich znajomi. W sumie jest 19 osób: Nina Adjanin (Serbia), Ismail Asgarow (Azerbejdżan), Israfil Aszurly (Azerbejdżan), Saulius Damulevicius (Litwa), Aleksandra Dzik (Polska), Gabriel Filippi (Kanada), Ihor Karabin (Ukraina), Gienadij Kiriewskij (Rosja), Aleksiej Kosjakow (Rosja), Aleksandr Łutochin (Rosja), Andrej Manujłow (Rosja), Ernestas Marksaitis (Litwa), Oleg Obrizan (Rosja), Dmitrij Sinew (Rosja), Gleb Sokołow (Rosja), Jacek Teler (Polska), Iwan Tomow (Bułgaria i Rosja) I Michaił Wieszczagin (Rosja).

Team-2

Uczestnicy International Nanga Parbat Expedition 2013

Grupa jest zróżnicowana pod względem doświadczeń, a co za tym idzie – być może i celów. Jest frakcja bardzo ekstremalna, która ma duże szanse zrobić coś więcej niż droga Kinshofera. Są osoby, dla których to będzie pierwsza próba na 8-tysiącach, ale w górach 7-tysięcznych mają takie doświadczenie jak na przykład droga Abałakowa na Pobiedzie, od czasu tamtego przejścia nie powtórzona. Wiem, że mieszać się będą także różne style wspinania. Jedna z dziewczyn rozważała nawet tlen na atak szczytowy. Próbuję edukować, że to niezbyt sportowe zachowanie, ale oczywiście jej nie zabronię. Każdy jedzie za własne pieniądze lub pozyskuje je we własnym zakresie od sponsorów. Ale nie jest też tak, że każda nacja będzie działała tylko w swoim obrębie, ponieważ kilka zespołów jest przemieszanych i pewnie jeszcze bardziej się przemieszają. Mamy też kilka innych zespołów, z którymi dzielić będziemy permit lub bazę.

Miał z Wami jechać Aleksiej Bołotow?

Tak. Podobnie jak jeszcze wcześniej planowaliśmy, że w ramach ekipy polskiej pojedzie Tomek Kowalski. Byłam zachwycona, że Aleksiej – ikona rosyjskiego wspinania – z nami jedzie. A na dwa tygodnie przed wyprawą stało się tak, jak się stało. Morale się obniżyły, ale muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem Rosjan. Delikatnie ich podpytałam, czy dalej myślą o nowej drodze i czy nie ograniczyć się tylko do Kinshofera, ale wydaje się, że to są twardzi goście. Nie w tym sensie, że po nich ta śmierć spływa, ale mają świadomość, że to jest niebezpieczny sport, akceptują to i potrafią się wziąć w garść i działać dalej.

Jaki masz posłuch w tej międzynarodowej społeczności?

To jest ciekawe, ponieważ wydaje mi się, że wspinacze ze wschodu, nie mają w sobie takiego „kombinatorstwa”, które nam Polakom może ułatwić zorganizowanie wyprawy. Raczej wolą, aby ktoś wyznaczył im konkretne zadania. Z drugiej strony są bardzo oddani i zrobią wszystko, o co się ich prosi. Pytają, ile czego kupić, potwierdzają, że już kupili, pytają, co jeszcze mogą zrobić. To bardzo fajne, choć jednocześnie mnie samą taka odpowiedzialność za wszystko chwilami nieco przeraża. Uczestnicy pochodzą z 9 krajów, najwięcej jest Rosjan – w tym pięcioosobowy „Russian Extreme Team” – jak ich nazywam. Poza nimi jest jeszcze jeden dwuosobowy zespół rosyjski, zespół azerbejdżański oraz pojedyncze osoby przede wszystkim nastawione na drogę Kinshofera. Mimo że geograficznie dzieli nas wiele kilometrów, to w większości pochodzimy ze zbliżonego kręgu kulturowego. Już na etapie przygotowania wyprawy starałam się, żebyśmy poczuli się jak zespół i mam nadzieję, że tam na górze też się będziemy tak czuć. Himalaizm jest zbyt piękną dziedziną, żeby służył do budowania niepotrzebnych barier między ludźmi. Dzisiaj na świecie najsilniejsze są zespoły międzynarodowe. Mocne jednostki dogadują się ze sobą ponad podziałami. Na naszej wyprawie są mężczyźni, kobiety, chrześcijanie różnych wyznań, muzułmanie, , ateiści – są też podziały polityczne, bo choć prawie wszyscy jesteśmy z krajów byłego bloku sowieckiego, dziś nasze kraje są politycznie po różnych stronach. Mamy też rodzynka z Kanady. Ta wyprawa jest przykładem fajnego moim zdaniem nurtu. Poprzez działalność górską nie trzeba budować podziałów, można się spontanicznie porozumieć. Alpinizm to umożliwia. Może w innych okolicznościach ci wspinacze by się nie spotkali i nie poznali. Ja na przykład poznałam islam z zupełnie innej strony niż taki, jaki prezentowany jest w mediach – to dla mnie cenne. Brak podziałów i porozumienie nie oznacza jednak, że nie będzie rywalizacji. Ona była, jest i będzie i zawsze o tym mówię. W każdym sporcie rywalizacja musi być.

A rywalizujesz z mężczyznami?

fotBTofel1

fot. Bartek Tofel

Staram się nie. Cieszę się, że trafiłam w górach na takich kolegów, którzy traktowali mnie zawsze normalnie. A ja też nigdy nie starałam się wykorzystywać tego, że jestem kobietą. Ale zdarzyło się, że gdy byłam w górach z kimś, kto mnie nie znał, to ja byłam zaskoczona tym, że ten ktoś był zaskoczony, że pracuję na wyprawię i staram się działać na równi z pozostałymi, a nie np. szukam męża. Trochę tak było w 2010 roku na Nanga Parbat. Może dlatego, że nie wszyscy się znaliśmy, to miałam wrażenie, przynajmniej na początku, że niektórzy nie traktowali mnie jak takiego samego zawodnika jak oni sami. Ale takie sytuacje zdarzają się nawet w mojej pracy zawodowej. Ostatnio klient zapytał, czy na wyjeździe będzie jakiś facet? Zapytałam wprost, czy boi się, że będzie musiał mnie i jeszcze dwie klientki ratować, a on odpowiedział, że tak. W górach oczywiście już tak nie mówił. Już kilka razy obserwowałam, że facetom ciężko jest przełknąć kobietę w roli przewodnika, ale staram się to rozładować i na siłę nie robić scen feministycznych ani pogadanek pod tytułem „precz z patriarchatem”. Wystarczy, że jestem w górach asertywna. Ja odpowiadam za grupę i ja rządzę. W środowisku górskim nikt nie oczekiwał, że będę coś udowadniać. Ale miałam taki okres, że chciałam to zrobić sama przed sobą. Parę razy dostałam od gór po tyłku i mi przeszło. Potrafię wyczuć moment, kiedy chojractwo byłoby niewskazane i mogłoby sprawić kłopoty innym.

Często odwołujesz się do radzieckiej szkoły wspinania, co ci się w niej tak podoba?

Cenię sobie to, że wiele wspinaczy ze wschodu ma ogromne doświadczenie, którym się wcale nie przechwala. Nawet jeśli jadą po raz pierwszy na 8 tysięcy, to często mają taki wykaz przejść w górach 7-tysięcznych, że szczęka opada. Wspinacze z byłego ZSRR przechodzą tak twardą szkołę w tych swoich górach, że jestem pełna szacunku. Nawet zupełnie nieznani nikomu wspinacze mogą się pochwalić wykazem przejść, który powoduje, że siadam z wrażenia. Duży nacisk kładą na wspólne działanie, ale nie tyle odgórnie narzucony kolektywizm, co odpowiedzialność w zespole. Dla mnie ci ludzie są przewidywalni, wiem, że z nimi się można dogadać, że nie zrobią mi jakiegoś numeru. Łączy nas też nić porozumienia kulturowego. Są bezproblemowi, bezkonfliktowi. W imię dobra całej grupy dążą do kompromisu – przynajmniej takie mam doświadczenia. Nie ukrywam, że ten post-radziecki świat wspinaczkowy był bardzo ważny na mojej drodze i mnie ukształtował. Po okresie sportowego zaangażowania w Polsce, głównie w skialpinizm, trafiłam w góry postsowieckiej Centralnej Azji i tam wybierałam swoją drogę wysokogórską. Wydaje mi się, że wspinacze wschodu mają trochę trudniejsze życie, ale dzięki temu tak łatwo nie rezygnują ze swoich celów. W Polsce zdarzyło mi się, że z powodu braku dofinansowania wyprawa się wykruszała. Gdy wspinacz ze wschodu mówi, że jedzie, to choćby nie wiem co – pojedzie. Tak jak w zeszłym roku trudno było choć minimum ludzi uzbierać na Kongura, tak tu uzbierała się tak duża grupa, że aż mnie przeraziła ta odpowiedzialność organizacyjna. Ale cieszę się z takiego odzewu. Świętej pamięci Aleksiej napisał: „tak, ja na 100 procent z wami jadę, nie mam kasy, wezmę kredyt i z wami jadę”. Koniec końców mam nadzieję, że go nie wziął. W Polsce raczej nie myśli się o kredycie tylko o dofinansowaniu, a na wschodzie nie ma dofinansowań, trzeba zacisnąć zęby. Może stąd taka determinacja. Poza tym radziecka szkoła wspinania wciąż oparta jest na pewnych stopniach wtajemniczenia i kładzie się duży nacisk na odpowiednie kwalifikacje, gdy ktoś chce jechać na jakąś górę.

Twoja Śnieżna Pantera pomaga?

Trochę tak. Była taka śmieszna sytuacja w 2010 roku podczas Elbrus Race. Ktoś zobaczył, że schron Prijut jest otwarty, ludzie zaczęli tam ściągać na darmowe noclegi, więc i my postanowiliśmy tam spać. Ale okazało się, że nie był otwarty, że ktoś po prostu wyrąbał drzwi i ludzie zaczęli się tam rozgaszczać, jak u siebie. Więc nagle wpada nadzorca i zaczyna na nas krzyczeć, że się włamaliśmy. Całą sytuację uratował mój kolega z Azerbejdżanu, który powiedział temu gościowi: ona jest Śnieżnym Barsem. Tamten przeprosił i się wycofał. Ten tytuł na Wschodzie robi wrażenie. Nie chodzi nawet o zaliczenie samych szczytów, ale o styl, czy wydarzenia, w których się przy okazji brało udział. Dzięki temu nie jestem tam anonimową osobą.

Jak Twoje doświadczenia przewodnickie przekładają się na organizację takiej wyprawy?

Chyba jest odwrotnie: doświadczenia z wypraw własnych bardzo pomagają w organizowaniu wyjazdów komercyjnych. Ja – za co jestem wdzięczna, choć czasem zapłaciłam też wysoką cenę za głupotę – wszystkiego uczyłam się sama i robiłam po swojemu. Nikt mnie nie prowadził za rączkę. Tylko raz byłam na wielkiej wyprawie na Nanga Parbat właśnie. Było to cenne doświadczenie, ale od tej pory idę własną drogą. Większość wypraw, na których byłam organizowałam jako kierownik albo współorganizowałam. To daje nie tylko satysfakcję, ale także poczucie, że coś będzie dobrze zrobione, jeśli tego nie zaniedbam. Czasem lubię sobie ponarzekać, że tracą na tym inne dziedziny mojego życia jak doktorat, ale w tej dziedzinie organizacyjnej czuję się coraz lepiej. Po prostu już wiem, co trzeba zrobić. Wyciągam wnioski także z moich negatywnych doświadczeń np. z Piku Pobiedy, kiedy to mieliśmy i niekompatybilne z innymi zespołami radia i, jak to standardowo bywa w tamtejszych górach, nie było tlenu w obozach. To czego się nauczyłam podczas wypraw pomaga mi potem organizować wyprawy komercyjne. Ale na pewno nie da się porównać prowadzenia klientów i teraz organizowania wyjazdu na Nangę. Za ludzi, których prowadzę w góry odpowiadam. Na Nandze nie będę miała prawa zawrócić uczestników – każdy będzie podejmował ryzyko na własną odpowiedzialność.

Ale już na pewno Twoje wyprawy przekładają się na doktorat skoro jego tematyka dotyczy funkcjonowania zespołu alpinistów jako grupy społecznej. Jak zbierasz materiały?

To, że jeżdżę na wyprawy pomaga oczywiście lepiej zrozumieć ten temat, ale z drugiej strony pochłania bardzo dużo czasu. Człowiek ginie w nawale konkretnych rzeczy do zrobienia przy wyprawie. Trudno mi zatem na tym etapie mówić o wynikach mojej pracy doktorskiej, zwłaszcza w kontekście mającej się rozpocząć wyprawy, która jest wielką niewiadomą. Jestem zwolenniczką jakościowych wywiadów i analizy materiałów fotograficznych i filmowych. Na pewno każda wyprawa daje duże możliwości zbierania takich wiadomości, dokonywania rozmaitych obserwacji. Ale nie jest tak, że nagrywam uczestników wypraw, a oni nie mają o tym pojęcia. Albo ustawiam ich w potrzebnych mi sytuacjach.

Jak się przygotowujesz na wyprawy?

Cały czas. W zasadzie wracam z jednej i już zaczynam przygotowania do kolejnej. Po powrocie z Nangi planuję wyprawę zimową.

Powiedz coś więcej…

Planujemy wyprawę na Noszak. Ekipa będzie głównie polska, ale nie jest jeszcze potwierdzona. Mam nadzieję, że ten Noszak wyjdzie. Wrócę z Nangi i we wrześniu będziemy decydować. Chętni są. Nie będzie to wyprawa duża. Ze względu na to, że w Afganistanie nie ma infrastruktury turystycznej, agencji, trzeba będzie to organizować tak, jak dawniej – wszystko samemu. Będzie więc trudniej, ale zarazem taniej. Wyruszymy końcem grudnia, tak żeby wstrzelić się w kalendarzową zimę.

Ale zanim Noszak, to kiedy wyjeżdżacie i jak długo planujecie działać na Nandze?

Ja wylatuje z Polski 2 czerwca, pozostali uczestnicy w zbliżonych terminach. Oficjalnie pakiet usług agencji zaczynamy 3 czerwca i kończy 22 lipca. Ja wracam 24 lipca. Tyle czasu powinno spokojnie wystarczyć. Albo my Nangę zmęczymy albo Nanga zmęczy nas. Wydaje mi się, że to optymalny termin. Inne zespoły przyjeżdżają w podobnym czasie. Wiadomo, że będą i takie, które przyjadą po nas i będą mogły mówić: „no bardzo ładnie zaporęczowaliście, troszeczkę tę linę w prawo mogliście”. Żartuję. Jest nas na tyle dużo, że siły roboczej nie zabraknie. Nie boję się, że będę musiała kogoś z czekanem gonić, żeby poręczował. Poza tym nasz pakiet jest na tyle niskobudżetowy, że nikomu nie będzie się chciało siedzieć w bazie, gdy lepsze jedzenie zostanie wyniesione na górę. (Śmiech). Baza nie będzie obfitować w smakołyki i luksusy, nie będzie więc działała demotywująco, choć z drugiej strony zadbamy o to, żeby nie wykończył nas głód. Będę robić co tylko możliwe, żeby wszyscy mieli szansę wejść i przede wszystkim bezpiecznie zejść, ale bez histerycznego napinania się, że jestem kierownikiem. Tak naprawdę to góra zdecyduje, co nam da, a czego nie w sensie warunków i pogody, a my na podstawie tego będziemy podejmować dalsze decyzje.

nanga parabat_v2Powodzenia!

Ola Dzik jest alpinistką, skialpinistką, zawodniczką w rajdach przygodowych. Na swym koncie ma m.in. wejście na ośmiotysięczny Gasherbrum II. Jako pierwsza Polka zdobyła niebezpieczny Pik Pobiedy i stanęła na wszystkich siedmiotysięcznikach b. ZSRR, uzyskując tytuł Śnieżnej Pantery. Wśród innych jej osiągnięć wymienić można mistrzostwo Polski w skialpinizmie oraz ukończenie jako pierwsza kobieta najdłuższego dystansu zawodów Elbrus Race. Jest międzynarodowym przewodnikiem górskim UIMLA, współprowadzi firmę turystyczną BluEmu. Więcej informacji znaleźć można na jej stronie.

Rozmawiała: Jagoda Mytych


Tagi: ,

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>