Janusz Onyszkiewicz z czynnego wspinania wycofał się po 1976 roku, kiedy to zaangażował się w działalność opozycyjną. Jednak alpinizm wciąż jest mu bliski – już ponad dekadę pełni rolę prezesa PZA. A ten rok dla polskiego alpinizmu jest wyjątkowo udany. „Zapełniamy lukę pokoleniową zimowego himalaizmu” – zapewnił w rozmowie prezes PZA.
– O polskich osiągnięciach w górach wysokich mówi się i będzie się mówiło coraz więcej, ale ilekroć zagraniczni autorzy próbują jakoś odpowiedzieć na pytanie o fenomen Lodowych Wojowników, zwykle upraszczają sprawę – Polacy wyjeżdżali się wspinać, żeby uciec z piekła komunizmu. Jak było naprawdę?
Janusz Onyszkiewicz: Myślę, że to trochę przesada. Pamiętajmy, że wspinaczka była przez nasze władze hołubiona. Pasma ogromnych sukcesów były przecież dla władzy pewną legitymizacją. To był taki czas, kiedy jeszcze można było zrobić coś zupełnie nowego w Himalajach i nam pozwolono te rzeczy robić. Kończył się okres heroiczny, ale myśmy się na tę końcówkę załapali i to w wielkim stylu. Później nastąpił czas osłabienia naszej działalności w górach wysokich, ale to też dlatego, że za sukcesy zapłaciliśmy niestety ogromną daninę. Dużo osób w Himalajach po prostu zginęło. Wtedy, kiedy się wspinaliśmy istniała dramatyczna statystyka – co dziesiąty wspinacz ginął w Himalajach. Dzisiaj może się to wydawać niewiarygodne, ale tak było. Właśnie to spowodowało, że istniała luka pokoleniowa jeśli chodzi o wspinaczy himalajskich, ale w tej chwili ją zapełniamy. Mamy już bowiem kolejne wielkie sukcesy. Oby za nimi poszły dalsze.
– A wracając jeszcze do takiego a nie innego ustroju, jak on determinował wspinaczkę, wyprawy, działanie klubów wysokogórskich?
Janusz Onyszkiewicz: Oczywiście tak jak w każdej dziedzinie życia w PRL-u były różnego rodzaju kombinacje. Niektóre z tych sytuacji były nawet bardzo zabawne. Pamiętam, że otrzymaliśmy od sponsora – Polaka mieszkającego za granicą – pewną ilość dewiz i mieliśmy za nie kupić sprzęt, którego w Polsce nie dało się chałupniczym sposobem zdobyć. Większość rzeczy powstawała na miejscu i była projektowana przez samych wspinaczy, ale czasem pojawiały się technologiczne problemy nie do przeskoczenia. Pamiętam, że poszedłem do Uniwersalu, to była taka wielka centrala handlu zagranicznego, przedstawiłem wyciąg z banku pokazujący, że mamy dewizy na koncie i że w oparciu o te dewizy chcemy złożyć zamówienie. Zamówienie złożyliśmy, sprzęt nam dostarczyli bardzo zresztą porządnie, po czym przysłali rachunek w złotych dewizowych. Wątpiłem, czy naprawdę trzeba im za to zapłacić w złotówkach i pytałem, co to są te złote dewizowe. A oni odpowiadali, że złote dewizowe to złote dewizowe i trzeba w nich zapłacić. Tłumaczyłem, że mamy złotówki i mamy dolary i co w takiej sytuacji można zrobić. Okazało się, że złote dewizowe to był pewien limit dewizowy, który wykupywało się za złotówki i był przyznawany przez władze. Myśmy tego limitu nie mieli, ale skończyło się dobrze – władze musiały nam go przyznać, bo inaczej nic by się w księgowości nie zgadzało. W ten sposób zaoszczędziliśmy jeszcze przy okazji dewizy. Wiele też razy dzwoniłem mówiąc, że organizowana wyprawa ma pełne poparcie KW. Rozmówca był pewien, że chodzi o Komitet Wojewódzki, a dla mnie KW to oczywiście Klub Wysokogórski.
– Mówi się też, że Polacy z gór się nie wycofywali bez sukcesu. Szczyt musiał być.
Janusz Onyszkiewicz: Jeśli chodzi o tę słynną zaciętość w górach to jest ona prawdziwa i bardzo widoczna. Byliśmy w zupełnie innej sytuacji niż Brytyjczycy czy Japończycy, którzy mogli sobie powiedzieć – trudno, następnego roku zrobimy kolejną wyprawę. Mieliśmy świadomość jak strasznie trudno jest taką wyprawę zorganizować, w związku z czym trzeba było cisną do samego końca. Ale przynajmniej te wyprawy, na których ja byłem nie przekraczały jakiegoś dopuszczalnego progu ryzyka. Jednak w górach było i jest bardzo dużo niebezpieczeństw obiektywnych przed którymi czasem nie sposób się osłonić.
– A jak zmieniało się PZA?
Janusz Onyszkiewicz: Ja w PZA, w zarządzie sekcji sportowych byłem od samego początku. Moja aktywność skończyła się wraz z wyjazdem zagranicę, a potem nastała Solidarność i też już oczywiście nie mogłem się udzielać. Od kiedy pamiętam PZA zmieniło się bardzo istotnie. Na samym początku były tam tylko dwie dyscypliny: alpinizm i jaskinie, czyli wspinacze i grotołazi. A teraz mamy już cztery i to z rozmaitymi poddyscyplinami. Młodszymi dyscyplinami są wspinaczka sportowa i narciarstwo wysokogórskie. To dwie dyscypliny, w których organizuje się zawody, więc tym samym stawiliśmy się związkiem autentycznie sportowym, zresztą nie bez szans na olimpijskie afiliacje, ponieważ i wspinaczka sportowa i narciarstwo wysokogórskie brane są pod uwagę w przyszłości jako dyscypliny olimpijskie.
– To chyba niezwykły rok dla polskiego himalaizmu. Wyszła książka Bernadette McDonald „Ucieczka na szczyt” przypominająca dokonania Polaków zwłaszcza zachodnim czytelnikom, film „Art of Freedome”, który przedstawia himalaizm jako jeden z elementów polskiej tożsamości i w końcu mamy też zimą Gasherbrum I. Właściwie można powiedzieć, że to rok himalaizmu.
Janusz Onyszkiewicz: To prawda, że w tym roku nam się udało i mam nadzieję, że to nie koniec naszych sukcesów w zimowych wejściach w Himalajach. Mamy program zimowego himalaizmu, który powstał po to, żebyśmy utrzymali naszą bardzo zdecydowaną hegemonię w tej dziedzinie sportu. Program „Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015” cieszy się wsparciem Ministerstwa Sportu i honorowym patronatem pana prezydenta. Mamy też dobrego sponsora, bo jest nim Orlen, więc jesteśmy pełni nadziei i oczekiwań. Trzymajmy kciuki, żeby pogoda dopisała – oczywiście nie tu, a tam, gdzie walczyć będą kolejne pokolenia Lodowych Wojowników.
Janusz Onyszkiewicz (ur. 1937 we Lwowie) zajmował się na początku taternictwem jaskiniowym, potem także alpinizmem i himalaizmem. Jako speleolog dokonał m.in. pierwszego zejścia na tzw. stare dno Jaskini Śnieżnej w Tatrach (1961, z Bernardem Uchmańskim i Krzysztofem Zdzitowieckim), co było ówczesnym rekordem głębokości w Tatrach. W 1975 roku wszedł wraz z Leszkiem Cichym i Krzysztofem Zdzitowieckim częściowo nową drogą na Gaszerbrum II i podczas tej samej wyprawy z żoną Alison Chadwick-Onyszkiewicz, Wandą Rutkiewicz i Krzysztofem Zdzitowieckim Gasherbrum III (pierwsze wejście).
Za te wejścia zostaje odznaczony złotym medalem „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe”. Rok później brał udział w polskiej wyprawie narodowej na K2, osiągnął wysokość 7670 m.n.p.m. Pierwsze prawo „Onysza” znane z wypraw brzmi: „suma produktów jadalnych jest jadalna”.