„Bieszczady w PRL-u”, książka Krzysztofa Potaczały, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Bosz to zbiór barwnych reportaży wzbogaconych archiwalnymi zdjęciami. Ale nie ma w niej poetyckich opisów połonin i roztaczających się z nich malowniczych krajobrazów. Jest zdobywanie gór, chociaż nie w znaczeniu, do którego się przyzwyczailiśmy. Gdy w PRL-u jedni uciekali przed reżimem w góry, inni te góry zasiedlali. I z tymi innymi rozmawiał po latach podkarpacki dziennikarz.
Wydawać by się mogło, że jestem idealną osobą, żeby recenzować książkę o Bieszczadach, ponieważ stamtąd pochodzę. Tymczasem mam na sumieniu całkowity brak zainteresowania Bieszczadami aż do czasu studiów, a te spędziłam już w Krakowie. Teraz czytając reportaże odsłaniające nieznaną mi część przeszłości regionu południowo-wschodniej Polski żałuję, że siedzę w Warszawie i nieprędko pojadę nad Solinę, do Cisnej czy Komańczy. Ale przy najbliższej okazji mając już trochę wiedzy o czasach podboju bieszczadzkiej prerii – inaczej na to wszystko spojrzę. Przede wszystkim jest to kolejna cegiełka, która pozwala w mojej głowie zbudować obraz realnego socjalizmu. W trudnym i biednym regionie wszystkie wynaturzenia i dziwactwa systemu skupiały się jak w soczewce. Tak jak w całej Polsce, również mieszkańcy Bieszczadów uczyli się, jak stawiać czoła opresyjnemu ustrojowi i wykorzystać jego słabe miejsca na swoją korzyść. Było i tragicznie i komicznie – jak to w PRL-u.
Książkę otwiera opis perypetii Ustrzyk Dolnych ze Stalinem, czyli 4-metrowym pomnikiem, który aż do odwilży stanowił centrum obchodów wszystkich uroczystości państwowych. Pomnik zostawili Ustrzykom w spadku Sowieci – na mocy układu z 1951 roku oddali część Bieszczadów (obecne gminy Ustrzyki Dolne, Czarna i Lutowiska), a wzięli bogate w złoża węgla kamiennego i czarnoziemy tereny położone nad Bugiem i Sołokiją. Ogromna korekta granic wiązała się z przesiedleniem tysięcy ludzi. Nadbużanie byli załamani widokiem powiatu ustrzyckiego – błotnistych dróg, ogołoconych ze wszystkich sprzętów rozsypujących się domów, a do tego gór, które nijak nie sprzyjały uprawie roli. Nic dziwnego, że przymusowi przesiedleńcy tylko czekali na moment aż będzie się można z miasta pozbyć betonowego Generalissimusa („Ty chuju Stalinie, po cholerę nas tutaj przywlokłeś!”).
Po referacie Chruszczowa okazało się, że nie jest to wcale takie łatwe, bo Stalin był mocno uzbrojony w grube metalowe pręty i początkowo dwa konie nie dały mu rady. Co ostatecznie stało się ze zrzuconym z piedestału wodzem – nie wiadomo. Jedna z wersji głosi, że monument wrzucono do płynącej przez Ustrzyki Strwiąży, co miałoby zresztą wymiar symboliczny jako, że rzeka ta należy do zlewni Morza Czerwonego. Inni mieszkańcu Ustrzyk utrzymują, że pomnik zakopano, ale wcześniej co bardziej rozkochani w wodzu lokalni komuniści zachowali sobie na pamiątkę nos albo ucho. Nic dziwnego, bo ustrzycki pomnik był jednym z zaledwie trzech istniejących w krajach europejskich demoludów sławiących generalissimusa. Postawiono je tylko w Pradze (największy na świecie, wysadzony w 1962 roku, co barwnie opisał Mariusz Szczygieł) i w Budapeszcie (zniszczony w 1956 roku).
Jeśli myślicie, że Stalin był wrogiem publicznym numer jeden w socjalistycznych Bieszczadach – nic z tych rzeczy. Na takie miano zapracował największy wyjęty spod prawa złoczyńca – wilk. 29 stycznia 1955 roku Prezydium Rządu podjęło uchwałę w sprawie tępienia wilków. Powodem była rozrastająca się od końca wojny populacja, która opanowała już nie tylko Bieszczady i Beskid Niski, ale i tereny bardziej na północ czy zachód. Mający carte blanche myśliwi wypowiedzieli wilkom wojnę. Powstawały nawet specjalne pogotowia myśliwskie. Niektórzy myśliwi (zwłaszcza ci, którzy hodowali bydło) powtarzali, że wilk tak zaszedł im za skórę, że niczym pracoholicy zaniedbywali rodziny, ale nie odpuszczali drapieżnikowi, który panoszył się po Bieszczadach.
Dystans niebezpiecznie się zmniejszył; wilki były już wszędzie, chodziły po wsiach i osadach tak samo pewnie jak po lesie. Kto miał broń ani chwilę się nie wahał.
Zastrzelenie wilka było dla każdego myśliwego nobilitacją, dlatego w Bieszczady ściągali łowcy z Dolnego Śląska, z Pomorza, z Wielkopolski, zewsząd… – wspomina jeden z bohaterów reportażu „Wilk wyjęty spod prawa”.
Motywacją były również pokaźne nagrody pieniężne.
Niedługo po wojnie w gronie leśników i naukowców wykluł się pomysł zasiedlenia w Bieszczadach żubrów. Żubry przywieziono w potężnych drewnianych skrzyniach. Najsłynniejszy był Pulpitem – żubr turysta, na którego cześć nazwano knajpę w Ustrzykach Górnych i studencką bazę turystyczną. Gazety codziennie podawały informacje o jego samotnych wyprawach w Polskę.
W książce wiele jest niesłychanych „historii z tamtych lat”. Jest opis budowy zakopiańskich willi w okolicach Arłamowa, które stanowiły ośrodek łowiecko-wypoczynkowy dla czerwonych prominentów polskich – charyzmatycznego pułkownika Doskoczyńskiego, ale i zagranicznych jak Josef Tito.
Kolejna wielka budowa to hotel w Mucznem, na której ramię w ramię pracowali robotnicy i więźniowie z półotwartych zakładów karnych
Kiedyś więziennej brygadzie tynkarzy obiecałem sześć litrów wódki, jeśli w miesiąc otynkują piętro hotelu. Trzeba było widzieć, jak oni zapieprzali! I zdążyli, więc potem codziennie przed rozpoczęciem pracy wzywałem ich do biura niby na planowanie robót i nalewałem każdemu po setce czystej”– wspominał Witold Augustyn, kierownik budowy, który rozdział wcześniej niemal tracił nerwy i zdrowie w Arłamowie.
Terenu budowy nie pilnował pies, ale łania Magda. Potem do hotelu często przyjeżdżał Stanisław Grochowiak i inni przedstawiciele warszawki. „Były to jedyne okazje, kiedy robotnicza brać miała sposobność na własne oczy zobaczyć persony z pierwszych stron gazet, a przy tym wyrobić sobie pogląd, że również miastowa inteligencja nie wylewa za kołnierz i potrafi się upodlić nie gorzej niż lasowcy, niekiedy ich w tej materii nawet przewyższając”. Ostatecznie Muczne wpadło w oko władzom i zyskało kryptonim W-3 (W-1 to Łańsk, W-2 Arłamów) oraz gruntowną przebudowę. Bardzo lubił ten ośrodek Gierek, a jeszcze bardziej jego żona Stanisława.
Poza wilkami i żubrami, w Bieszczadach polowano również na będące pod ochroną niedźwiedzie – i tu już polowanie nie były uzasadnione naturalną potrzebą, ale kaprysami wysoko postawionych myśliwych. Na wszelki wypadek posądzano misia o „rozbójnictwo”. Do Bieszczadów przenosił się też z Tatr wypas owiec.
Współcześnie po bacach i juhasach nie ma prawie śladu. Jedna rodzina prowadzi latem bacówkę pod Wetliną, jedna w Liskowatem, zaś dwie osiadłe w Bieszczadach jeszcze w czasach PRL-u, za pozwoleniem dyrekcji Bieszczadzkiego Parku Narodowego wypasają owce i krowy w Berehach Górnych. Snujący się z ich szałasów dym jak dawniej przyciąga turystów, chętnych popróbować górskich produktów. Tylko już nie ta magia i nie ci sami z ułańską fantazją górale.
Nie wiedziałam też, że w latach 60. uczniowie mieli obowiązek korespondować z kolegami ze Wschodu. „Takie listy w charakterystycznych, kolorowych kopertach zalegały szuflady biurka co drugiego polskiego ucznia, a nauczyciele przepytywali młodzież na lekcjach czy kontakt jest podtrzymywany”. Albo że organizowano polsko-radzieckie wiece, które sprowadzały się do wielkim targów spożywczo-odzieżowych, ale były też możliwością spotkania z rodziną z ZSRR.
To co dziś kojarzy mi się przede wszystkim z familijną rekreacją nieopodal Rzeszowa – zalew na Solinie – to miejsce, w którym kiedyś funkcjonowała wieś, którą na potrzeby kolejnej wielkiej bieszczadzkiej budowy zrównano z ziemią. W zielonej dolinie zostały tylko kikuty drzew, resztki piwnic i fundamentów. Dawni mieszkańcy wciąż wspominają ten rejon z utęsknieniem: „Solina, Solina, zielona trawa, gdyby nie stodoły byłaby Warszawa”. Mówi o tym książka „Na dnie jeziora” Józefa Pawłusiewicza – z jednej strony żal za utraconą krainą, ale jest też pochwałą ówczesnej koncepcji zagospodarowania Bieszczadów. Pawłusiewicz rozumiał, że zapora powstaje dla dobra ogółu i poświęcenie tych paru wsi i trzech tysięcy przymusowo przesiedlonych ludzi nie było czymś nie do przyjęcia. Tymczasem „ludzie z dawnej Soliny ciągle jeżdżą do gniazda. Patrzą na tę głębię i widzą swój dom”.
Były też Bieszczady wielkim planem filmowym. To tutaj przyjeżdżał ze swoją ekipą Jerzy Hoffman podczas pracy nad „Panem Wołodyjowskim”.
Nagranie tego filmu było w tym czasie największym wydarzeniem kulturalnym Bieszczadów. O pracy na planie w Chmielu i Skorodnem pisały dzienniki i tygodniki, mówiono w radiu i telewizji. Zjeżdżali dziennikarze, fotoreporterzy, a przy okazji poznawali życie tubylców. To wtedy zaczęły częściej ukazywać się artykuły o ludziach z lasu.
Robotnicy nie tylko dorabiali na planach jako statyści, ale wyraźnie wciągnęli się w kulturę… powstawały klubokawiarnie i DKFy.
Nie wszystkie zmiany kulturowe przypadły im jednak do gustu. 1 października 1977 roku w ramach polonizacji odgórnie i bez konsultacji zmieniono nazewnictwo ponad 120 miejscowościom w południowo-wschodniej Polsce. Bieszczady ucierpiały najbardziej – nie było gminy, w której nie zmieniono być choć jednej nazwy, która nosiła cechy ukraińskie, białoruskie lub litewskie. Nowe nazwy się jednak nie przyjęły. „Tylko w chorej głowie mógł się zrodzić pomysł, żeby przepiękne Hulskie przemianować na Stanisławów (…) niezwykle malowniczą i ciepło brzmiącą Łopienkę na ordynarne Owczary, niepowtarzalne Prełuki na powtarzalną Przełęcz, a niepospolity Chrewt na pospolitą Przystań”. Z jakich powodów Uherce Mineralne przemianowano na Nową Wieś, skoro w tym czasie Nowych Wsi było w Polsce 242?
Osoby, które długo dość obmyślały (kto?) te odmiany, nie lękały się największych banałów i pospolitości prawdziwie gigantycznych rozmiarów. Przy czym fantazja ich była dość uboga, gdyż niektóre nowe nazwy, nie bacząc na komplikacje, jakie to może wywołać przywołują kilkakrotnie. – krytykował pomysł Jarosław Iwaszkiewicz.
Tej nazewniczej masakry dokonano w zaciszu gabinetów rządowych nic więc dziwnego, że mieszkańcy Bieszczadów po prostu ją zignorowali odpowiadając na przykład kierowcom PKS-ów: „W porządku pan mi sprzeda bilet do Łukasiewicz, a ja wysiądę w Stuposianach”. I koniec końców pierwotne nazwy wymazane z map – nie z pamięci – wróciły w kwietniu 1981 roku w Bieszczady, Beskid Niski na Podgórze Przemyskie.
I mogłabym tak bez końca. O łowcach węży, biżuterii z poroża i zakopanych dzwonach. I o pijanych kierowcach, bo nie ma bieszczadzkich opowieści bez wódki. Upić się można od samego czytania o ilości przelewającego się na łamach „Bieszczadów w PRL-u” alkoholu.
I przede wszystkim – a nieczęsto tak jest – zachwyca mnie narracja tej książki. Krzysztof Potaczała jest doświadczonym dziennikarzem, wcześniej wydał książkę opisującą perypetie subkultury punk w Ustrzykach Dolnych w czasach socjalizmu. Język „Bieszczadów w PRL-u” jest nie mniej barwny jak opisane historie. Akuratny. Nic dodać nic ująć. Brakowało mi na koniec tylko podsumowania, choć może to zabieg celowy, ponieważ książka, którą otwiera zburzenie betonowego Stalina, zamyka rozdział o budowaniu w Bieszczadach kościołów.