Martyna Wojciechowska: Ze szczytu Everestu najlepiej widać… inne góry do zdobycia [Nowe wydanie „Przesunąć horyzont”]

300dpi z grzbietem„Jeśli ruszysz w kierunku wierzchołka – to już nie ma żadnych wytłumaczeń. Jesteś tylko ty i natura, ty i góra. Ty i twoje marzenia. Ty i potrzeba udowodnienia sobie samej, że jesteś w stanie to zrobić – mimo że wszyscy ci mówili, że to jest niemożliwe. Ale na tym to polega – bez strachu nie ma odwagi” – powiedziała Martyna Wojciechowska. Za sprawą zdobywczyni Korony Ziemi w czwartkowy wieczór (15 października) do klimatycznej sali w piwnicach klubokawiarni Centrum Zarządzania Światem nie dałoby się wetknąć nawet szpilki. Spóźnialscy nie tylko nie mogli liczyć na miejsca siedzące, ale i z trudem znajdowali wolny kawałek podłogi. Jednak takie sytuacje, gdy publiczność z konieczności niemal siedzi sobie nawzajem na kolanach, a tlen jest towarem deficytowym, tworzą zwykle niepowtarzalną atmosferę. Tak było i w tym wypadku – pisze Agata Piasecka. Spotkanie zorganizowano z okazji wznowienia książki „Przesunąć horyzont”.

Prowadząca spotkanie Julia Lachowicz słusznie uznała, że najłatwiej będzie zacząć… od początku. A początkiem, punktem wyjścia dla historii opisanej w „Przesunąć horyzont” jest Islandia, kraina pięknych krajobrazów i elfów. Niemal dokładnie jedenaście lat temu, podczas kręcenia kolejnego odcinka programu „Misja Martyna”, ekipa miała wypadek samochodowy. Rafał Łukaszewicz, operator, zginął na miejscu; Martyna po raz drugi w życiu złamała kręgosłup. „Obudziłam się… i wszystko już było inaczej”.

Po wypadku musiała nie tylko zmierzyć się z traumą po śmierci współpracownika i przyjaciela, ale też podjąć walkę o powrót do sprawności. A wizja tejże sprawności kreślona przez kolejnych lekarzy wcale nie wyglądała różowo… Mówili: „wie pani, pani Martyno, będzie musiała się pani nauczyć żyć inaczej…” Nie uwierzyła. W telewizyjnych wiadomościach zobaczyła reportaż o pierwszym zimowym wejściu na ośmiotysięczną Shishapangmę, dokonanym przez Piotra Morawskiego i Simone Moro. To był impuls, motywacja i inspiracja – by przesunąć horyzont. Półtora roku po wypadku stanęła na Mount Evereście.

Droga do wymarzonego szczytu była rzecz jasna kręta i wyboista. Martynie brakowało również wsparcia najbliższych.

Naprawdę niewiele osób mnie w tym wspierało. Moi rodzice również nie – mama ignorowała trochę tę moją koncepcję, tata wręcz płakał, błagał, zastosował wszystkie szantaże emocjonalne… I do dnia naszego spotkania na lotnisku Okęcie był przekonany, że ja zrezygnuję.

Przygotowania do zdobycia Mount Everestu zaczęła od… wejścia na leżącą nieopodal Wrocławia Ślężę. Potem przyszedł czas na poważniejsze wyzwanie: udaną (choć okupioną ogromnym wysiłkiem i wieloma opakowaniami leków przeciwbólowych) próbę zdobycia najwyższego szczytu Ameryki Południowej – Aconcagui.

Martyna odniosła się też do kwestii komercjalizacji najwyższych szczytów świata:

Nie ma łatwych gór. Jeśli ktoś mówi, że na Everest można kogoś wnieść, to znaczy, że nigdy nie był w górach i jego wiedza opiera się na tym, że siedzi przed telewizorem i klika pilotem. Jeśli zapytacie o to Krzyśka Wielickiego, Piotrka Pustelnika – których dzisiaj mogę zaliczyć do grona moich znakomitych przyjaciół i jestem z tego dumna – to zapewniam, że nikt z himalaistów tego nie powie. Oczywiście, jest dużo łatwiej niż chociażby w 1980 roku, gdy Krzysiek Wielicki i Leszek Cichy jako pierwsi ludzie na świecie stanęli na szczycie Everestu zimą.

Sama jednak zdecydowała, że nie wykupi miejsca na komercyjnej wyprawie i zajęła się zebraniem zespołu, który miał jej zapewnić – jak określa to dziś: złudne – poczucie bezpieczeństwa.

Tak naprawdę trzeba było zapytać tych największych, którzy tam byli. Ale ja uznałam, że oni na pewno nie będą chcieli ze mną gadać i w ogóle sama wycięłam się  z tego towarzystwa” – podsumowuje.

Podróżniczka zdaje sobie sprawę, jak bardzo ta góra zmieniła się na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Na razie wie o tym tylko z relacji innych, ale w przyszłym roku – dokładnie 18 maja, czyli w dziesiątą rocznicę zdobycia szczytu – zamierza dotrzeć do bazy pod Mount Everestem i zobaczyć to na własne oczy.

Szczerze – aż do bólu – Martyna odpowiedziała na pytanie o największe wyzwanie wyprawy: „Wszystko. Każdy oddech był bólem, każdy krok bolał, po stokroć razy zadawałam sobie pytanie: co ja, do cholery, tu robię? Po czym sama sobie odpowiadałam: po prostu niemożliwe nie istnieje. Zawsze w to wierzyłam, a teraz mam dowody”.

O kręconym przez Darka Załuskiego (który na wyprawie – jak zwykle – łączył funkcje wspinacza i kamerzysty) filmie powiedziała krótko: to był kompromis, cena możliwości spełnienia wielkiego marzenia.


Z uśmiechem wspomniała też pomysły sponsorów: „I naprawdę, to nie jest żart: sponsorzy dzwonili i pytali, czy nie mogłabym się pospieszyć, bo gdybym była w obozie trzecim na przykład jutro, to oni by to pracownikom powiedzieli na zarządzie. A na szczyt też bardzo chcieli, żebym weszła na rocznicę jednej z tych firm…

Siłą książki „Przesunąć horyzont”, elementem odróżniającym ją od dziesiątek innych pozycji o zdobywaniu ośmiotysięczników, jest nieco odmienne spojrzenie Martyny na góry – spojrzenie osoby z zewnątrz, która bardziej niż na technicznych szczegółach wspinaczki skupia się na towarzyszących jej uczuciach i emocjach.Czytałam mnóstwo książek górskich i to były takie opisy: byliśmy, poszliśmy z kolegą Pustelnikiem, założyliśmy obóz na wysokości 7483 metrów, ale wyprawa szwedzka dwa lata wcześniej założyła dwa metry wyżej i w ogóle mnóstwo opisów… A na końcu stoją na szczycie, z czekanami i są po prostu hero”.

fot. facebook.com/NationalGeographicPolska

fot. facebook.com/NationalGeographicPolska

Zdobycie Mount Everestu Martyna postrzega nie tylko dosłownie, ale też – a może przede wszystkim? – jako metaforę wszystkich „szczytów”, an które wspinamy się w życiu. Szczytów, które o wiele łatwiej zdobyć niż się na nich utrzymać. „Na szczycie się jest przez chwilę, a potem trzeba zejść. I w przypadku góry to jest dosyć oczywiste, że trzeba wejść i zejść, ale w przypadku życia wcale nie. Ciężko nam schodzić ze szczytu. Trzeba wygrać z własnym ego, trzeba się przyznać przed przyjaciółmi, współpracownikami, przed światem”.

Wspominała, jak bezpośrednio przed atakiem szczytowym wyszukiwała mnóstwa wymówek, by jak najbardziej odwlec moment wyjścia – albo wręcz z niego zrezygnować.

Każdy człowiek, który na ostatniej prostej mierzy się ze swoimi marzeniami i potrzebą odniesienia sukcesu – tego własnego i tego obiektywnego – robi wszystko, żeby się jednak nie zmierzyć z tym wyzwaniem. Jeśli już ruszysz w kierunku wierzchołka – to już nie ma żadnych wytłumaczeń. Jesteś tylko ty i natura, ty i góra. Ty i twoje marzenia. Ty i potrzeba udowodnienia sobie samej, że jesteś w stanie to zrobić – mimo że wszyscy ci mówili, że to jest niemożliwe. Ale na tym to polega – bez strachu nie ma odwagi.

Zapytana o poczucie straty, które często pojawia się po realizacji wielkiego marzenia, Martyna odpowiedziała przewrotnie: „Wiecie, co najlepiej widać ze szczytu Everestu? Ze szczytu Everestu najlepiej widać inne góry do zdobycia”.

Wiele uwagi poświęciła barwnej postaci włoskiego himalaisty Simone Moro, który został „dołączony” do ich pozwolenia na zdobywanie szczytu (ale działał osobno, realizując własne cele sportowe). Przecież – można powiedzieć – od niego (a właściwie jego pierwszego wejścia zimą na Shishapangmę wraz z Piotrem Morawskim) wszystko się zaczęło…

Martyna wspominała zamiłowanie Simone do włoskiej kuchni:

„Oni muszą mieć tortellini, szynkę parmeńską, ekspres do kawy… i Simone to wszystko miał! Mówi do mnie: Martina, wiesz, to nie jest tak, że góry to tylko taka męczarnia! (…) Simone, wyskakując z tym swoim ciao, Martina!, a w każdym obozie dowcipkując i robiąc tę kawę, naprawdę pokazał mi, że to nie musi być tylko męczarnia”.

Oraz słabość do nowinek technicznych:

„Simone wiecznie wszystko testuje i na przykład się do mnie odzywa: Martina, znalazłem uprząż, która nic nie waży! Jeszcze odejmuje kilogramów, nie?”

Ciekawie opisywała także mentalność wspinaczy różnych narodowości: „Niemcy pójdą na szczyt, jak mają rozkaz; Francuzi – jak to jest modne, to ewentualnie się zastanowią, Włosi – jak będą wiedzieli, że na szczycie jest kawa, a Polacy pójdą, bo: co, ja nie pójdę?! Ja nie zdobędę tej góry?!

Oczywistym było, że w końcu musiało paść pytanie o powody wznowienia książki „Przesunąć horyzont”. Okazuje się, że było ich wiele: od tych całkiem prozaicznych (pierwsze wydanie jest praktycznie niedostępne na rynku), przez te symboliczne (na rok 2016 przypada dziesięciolecie zdobycia przez Martynę Mount Everestu), aż po te osobiste… Przez sześć lat zmieniło się wiele: zmieniła się jej perspektywa, ale przede wszystkim sporo się wydarzyło. O niektórych postaciach występujących w książce nie można już mówić i pisać w czasie teraźniejszym…

W tym momencie prowadząca spotkanie poprosiła o pytania od publiczności. Jak często zdarza się w takich sytuacjach, na sali zapadła cisza… Strzałem w dziesiątkę było zwrócenie się do… dzieci, które już na początku spotkania zostały zaproszone przez Martynę do zajęcia miejsca na scenie.

Zaraz też padło w gruncie rzeczy niezwykle trafne pytanie: czy to ciężka praca? Dziewczynka natychmiast doprecyzowała, że nie chodzi tylko o wejście na Everest, ale o całą pracę. Martyna odparła bez zastanowienia: „Wiesz co, zdradzę ci pewną tajemnicę: ja nie pracuję. Ja realizuję swoje pasje”. Szybko wróciła jednak do tematyki górskiej, wymieniając wspinaczkę na najwyższe szczyty świata jako jedną z naprawdę niewielu aktywności, podczas których możemy sięgnąć do absolutnych granic własnych możliwości. Kiedy nie można powiedzieć po prostu: koniec, rezygnuję, siadam i nie idę dalej. Jako stan, w którym codzienne problemy jawią się jako nic nieznaczące drobnostki. „Tam najbardziej potrafię docenić wartość życia. I walczę o nie do samego końca” – podsumowuje Martyna.

Gdy przełamane zostały pierwsze lody, z sali posypały się kolejne pytania.

O górach do zdobycia:

W najbliższym czasie będę zdobywać Skrzyczne – po raz sto pięćdziesiąty. Pod koniec miesiąca zdobywam Babią Górę – po raz pierwszy! Potem Babia Góra zimą, a potem może direttissima… ja mówię poważnie! Oczywiście zamierzam zdobyć jeszcze wiele gór w swoim życiu, tych prawdziwych i tych symbolicznych.

O planach:

Mam taką technikę, która nazywa się zakładnik własnych marzeń. Jeśli powiesz marzenie na głos, przy tych wszystkich ludziach, to masz – ile nas tu jest? – więcej niż osiemdziesiąt powodów, żeby to zrobić. (…) Trzeba mieć odwagę wypowiedzieć swoje marzenie, a potem po prostu – choćby się waliło i paliło – przynajmniej spróbować je zrealizować. Więc ja mówię głośno: zamierzam w przyszłym roku dotrzeć do bazy pod Mount Everestem. W 41. urodziny wylądowałam we Flyspocie – tam lata się w tunelu aerodynamicznym. I pomyślałam sobie, że nie zrobiłam kursu spadochronowego w gruncie rzeczy dlatego, że po prostu miałam opór – nie tylko opór powietrza, ale opór, żeby się z tym zmierzyć. (…) Otóż zamierzam to zrobić w tym roku – jak również zamierzam zrobić kurs pilotowania śmigłowców. Właśnie teraz. (…) A  jak będę w maju i dojdę do bazy pod Mount Everestem – ale nie chcę już wchodzić na szczyt – to może przelecę po prostu z Simone nad, a właściwie obok szczytu, bo śmigłowiec nie lata tak wysoko.

W końcu i ja zdecydowałam się zadać Martynie pytanie. Jako że próbowałam „dojść do głosu” na trzy raty, to w końcu – co przyznaję z lekkim zażenowaniem – sama nieco zagubiłam się we własnej wypowiedzi. Wspólnymi siłami udało się nam doprecyzować w gruncie rzeczy proste pytanie – interesowało mnie, co Martyna sądzi o wyprawach komercyjnych.

To się zmienia, to nie jest do zatrzymania. (…) Najprawdopodobniej, gdybym nie urodziła się w 1974 roku i gdyby wielcy polscy himalaiści nie przetarli szlaków w latach 80., a potem ktoś by nie wymyślił, że można z tego zrobić w jakimś sensie biznes, to bym pewnie nie miała szans w ogóle stanąć pod tą górą. Więc trzeba jednak uznać, że – nie wiem, czy to dobrze – ale tak jest. Ale trzeba też gdzieś zatrzymać się w tym pędzie. To, co się dzieje w tej chwili, jest szalenie niepokojące. Naprawdę – w górach znajduje się wiele osób, które nie powinny w nie pójść! Nie dlatego, że są słabsi czy silniejsi ode mnie… ja byłam w górach z komandosami. Na nizinach byli w stanie, jak to się mówi – wciągnąć mnie jedną dziurką od nosa, ale na wysokości 8500 metrów tak im siadała psycha, że klęczeli, płakali, mówili po prostu, że umierają. A ja szłam. Robiłam krok, jeszcze jeden krok i doszłam na szczyt. Ale nie miałabym tej szansy, gdybym urodziła się wcześniej i nie byłoby takich możliwości, także komercyjnych.

O ryzyku:

Życie jest ryzykiem! Ja mogę stąd wyjść i może się zdarzyć rzecz nieodwracalna. Tak, góry generują większe ryzyko niż inne zajęcia. Ale każdy, kto idzie w góry, dobrze o tym wie. A jeśli nie wie, to rzeczywiście nie powinien tam pójść. Ci, którzy zdobywają wierzchołki, robią to na własną odpowiedzialność. To są dorośli ludzie. Pozwólmy ludziom podejmować ich wybory – i rozstrzygać to we własnym sercu. Czy ktoś może narazić swoją żonę i dzieci na to, żeby ich zostawić – na przykład… Czy –  jak to było w moim przypadku – mogę zostawić rodziców? Ale ja podjęłam tę decyzję i to ryzyko zupełnie świadomie. Aczkolwiek oczywiście – tak, czuję się nieśmiertelna jak pewnie większość z nas. Każdy myśli, że to nas nie dotyczy, że to się może wydarzyć każdemu innemu, ale nie mi. Tak to jest.

O poznawaniu siebie w górach:

[Dowiedziałam się], że jestem człowiekiem? Że mam prawo się przyznać do słabości przed sobą i przed innymi? Dowiedziałam się, że potrafię być piekielnie cierpliwa – a zawsze twierdziłam, że nie. Wszystko chciałam mieć tu i teraz, ale góra to szybko zweryfikowała. Góra jest bardzo sprawiedliwa. (…) Góra jest nieczuła na nasze wdzięki. (…) Ja przypomniałam sobie, gdzie jest moje miejsce w szeregu, jeśli chodzi o Matkę Naturę. Nie możemy zapanować nad naturą – nam się wydaje, że mamy tyle pieniędzy i taką wiedzę, że możemy to zrobić. Ale nie możemy i to jest cudowne w górach. Niech tak zostanie.

Na koniec spotkania Martyna dziękowała osobom szczególnie zaangażowanym w prace nad książką, wręczając im egzemplarze z dedykacją. Jednak najważniejsza – i na pewno dla niej najtrudniejsza – była ta ostatnia. Dla osoby, która już jej nie odbierze…

Ostatnia dedykacja jest dla najważniejszej osoby – której tu nie ma. I nie będzie. Bo jej nie ma w ogóle wśród nas. To jest ta klamra, o której tak nie chciałam mówić.

Artur Hajzer… napisał do mnie pewnego dnia list, że chciałby mi pomóc w zdobyciu Mount Everestu. I żebym się nie zamykała na środowisko wspinaczkowe, bo on chce mi pomóc. A za nim poszli inni: Krzysiek Wielicki, Piotrek Pustelnik i wszyscy oni mi bardzo pomogli. Ci najwięksi. Od tego dnia, przez siedem lat, towarzyszył mi codziennie. Nie zdobyłabym tej góry bez niego… Tak jakbym nie zdobyła Korony Ziemi… Nie tak miało się to kończyć. Był moim mentorem, guru, trenerem… moim najlepszym przyjacielem. Dużo poświęcam mu miejsca w książce i to właściwie był powód, dla którego czułam, że muszę napisać tę książkę od początku… bo on tam jest ważną postacią, bardzo ważną. Zginął podczas wspinaczki na Gaszerbrum I… pewnie o tym słyszeliście. Wielki himalaista, partner Jerzego Kukuczki, z którym jako pierwszy na świecie zdobył Annapurnę zimą. Był najlepszym moim zdaniem wspinaczem, bo totalnie rozsądnym i bezpiecznym. Tworzył Polski Himalaizm Zimowy, pomagał wspinać się młodym i jeśli ktokolwiek powie złe słowo na Artura Hajzera, to przegryzę mu tętnicę szyjną. Wysłałam do niego ostatniego smsa, on mi odpisał, że zawracają z ataku szczytowego… i już nigdy się nie odezwał.

Artur, dziękuję z całego serca. Za wszystko.

Bardzo trudno oddać tę chwilę słowami. Powiem szczerze – przez moment przeszła mi przez głowę myśl, że przecież minęły już ponad dwa lata: że to wystarczająco czasu, żeby się ze śmiercią Słonia oswoić, jakoś to przepracować. Jednak gdy tylko spojrzałam na Martynę, od razu wiedziałam, że się myliłam: to nie były dwa lata, to były tylko dwa lata. Patrzyłam na kobietę, która od początku do końca historii walczyła z łzami i łamiącym się głosem, by doprowadzić to piękne wspomnienie do końca. Bardzo, bardzo poruszająca chwila.

Ten moment nie trwał jednak długo. Martyna wzięła głęboki oddech i stwierdziła, że to się nie tak miało kończyć! Artur niewątpliwie głośno dałby wyraz swojemu niezadowoleniu, że ona tu siedzi i płacze, a potem w swoim stylu podsumowałby całą tę sytuację słowami: „Marysiu, nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. Panika jest niewskazana”.

Właśnie dlatego musimy robić te wszystkie rzeczy dalej, musimy realizować marzenia, a także się wspinać! Ale też opiekować się w Tanzanii dziećmi, które chorują na albinizm… Spotkałam fantastycznych ludzi na mojej drodze i dzięki temu wiem… możemy zmieniać świat!

Relacja ze spotkania: Agata Piasecka

 


Tagi: , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

UWAGA! Jeśli chcesz odpowiedzieć na wybrany komentarz kliknij przycisk "Odpowiedz" znajdujący się bezpośrednio pod tym komentarzem.

Komentarz

Możesz użyć następujących tagów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>