W okolicach Åndalsnes znajdują się jedne z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych Norwegii – Droga Trolli i Ściana Trolli.
Trollveggen – Ściana Trolli – najwyższa pionowa ściana w Europie, o wysokości ponad 1200m, przewieszona miejscami do 50m względem podstawy, to miejsce gdzie tworzyła się historia wspinaczki. Jeszcze kilkanaście lat temu wyznaczane były na niej linie marzeń wspinaczkowego świata. Pierwszy raz przebyta w 1958 roku, ma też polskie wątki – w latach 1972, 1974 wybitny polski wspinacz Tadeusz Piotrowski przechodził po raz pierwszy w zimie drogi w tej ścianie, m.in. drogę francuską – piękną direttissimę, uważaną w tamtym czasie za najtrudniejszą techniczną drogę w Europie. Swoje przygody opisał w książkach: „W Ścianie Trolli” oraz „W lodowym świecie Trolli”.
Trollstigen – Droga Trolli – to natomiast droga wybudowana w latach 30tych ubiegłego stulecia, wspinająca się na płaskowyż za masywem górskim zawierającym ścianę Trolli, znana jest ze swojej malowniczości i dużej liczby ostrych skrętów po 180 stopni. Z racji swojej popularności często staje się testem dla kierowców autobusów wycieczkowych, które często wymijają się na zakrętach Drogi Trolli. Ostatnimi laty ruch w tym rejonie zwiększył się znacznie, wybudowane zostały punkty widokowe i centra z pamiątkami turystycznymi, gdzie przewalają się tłumy turystów.
Z Trollstigen niedaleko do Geiranger, miasteczka położonego w zatoce wąskiego fiordu o tej samej nazwie; wąskiego, ale nie najwęższego – miano tego drugiego posiada Nærøyfjord, którego ściany zbliżają się do siebie na około 250 m, strzelając w górę grubo ponad 1000 m. Geirangerfjord posiada jednak swój turystyczny urok, który można podziwiać na kilka sposobów: prom wycieczkowy lub kursowy, łódki i kajaki, punkty widokowe, jak ten najbardziej znany na szczycie Dalsnibba, czy inny, utworzony w systemie Narodowych Tras Turystycznych w Norwegii (http://www.nasjonaleturistveger.no/en/geiranger-trollstigen#img9), na nowoczesnej platformie, dostępnej szczególnie dla zmotoryzowanych. Zniechęcają tutaj korowody turystów, zachęcają jednak widoki i jak zwykle prostota i estetyka małej architektury. Warto więc miejsca te odwiedzać poza sezonem i wczesnym rankiem lub późnym wieczorem. Ciekawostką może być dla niektórych częsty widok wielkich statków wycieczkowych, które przy ogromie gór wyglądają wprawdzie jak łupinki orzecha, choć same w sobie mają imponujące rozmiary.
Miłym zaskoczeniem jest dla nas szerszy niż gdzie indziej wybór pamiątek w miejscowych sklepikach, gdzie po wielu wcześniejszych poszukiwaniach, w końcu możemy wybrać coś dla siebie i najbliższych. Gdy ktoś ma zasobny portfel lub po prostu lubi oglądać sprzęt sportowy, warto by wstąpił na piętro jednego ze sklepów z pamiątkami, znajdującego się w centrum Geiranger – asortyment oszałamia, niestety ceny także…
Na miejscu spotyka nas natomiast inna miła, finansowa niespodzianka. Spodziewaliśmy się zgoła czegoś odmiennego, a to właśnie tu natrafiamy na najtańszy jak dotąd camping ze standardem porównywalnym z innymi, a może i lepszym. Polecamy więc Dalen Gaard Familiecamping położony przy drodze na Dalsnibbę, biegnącej przez przełęcz dalej na południe.
Szczyt Dalsnibby już wieczorem otoczony chmurami, nie zachęca do patrzenia na fiord z góry. Nawet dużo niżej, patrząc w dół, możemy dostrzec jedynie przez krótkie chwile okoliczne masywy otaczające wodę, spowite przewalającymi się w atmosferze niejednorodnymi szarościami, gdzieniegdzie odsłaniającymi zaparowaną w dole czeluść. A może to i dobra odmiana od ciągle przejrzystego powietrza, błękitów, czystej zieleni i czerni wody? Gdyby jeszcze te mroczne odcienie i cisza sunących mgieł, nie były przerywane co chwilę światłami reflektorów samochodowych i odgłosami silników, może udałoby się przenieść w czasy Wikingów, szukających po omacku przejścia przez jedyną w okolicy przełęcz?
Po skręcie w prawo, w drogę nr 15, przez kilkanaście kilometrów zbyt wiele już nie widzimy, chyba, że korzystamy z czujności i refleksu. Do przejechania mamy kilka długich tuneli i tylko w kilkusetmetrowych odstępach pomiędzy nimi, zatrzymując się można podziwiać okolicę. Szczególnie po trzecim z kolei tunelu warto na kilometr odbić w drogę nr 258, gdzie z okolic wodospadu Vidafossen rozpościera się piękny widok w dół na dolinę i jezioro. Nie powiem, warto również pojechać tą drogą dalej, aż do ponownego skrzyżowania z drogą nr 15. Jest to Gamle Strynefjellsveg, czyli Stara górska droga do Strynu. Godna polecenia szutrówka przez polodowcową dolinę.
Tym razem jednak gnamy w stronę Jostedalsbreen, by po okrążeniu od południa całego masywu dotrzeć do jęzora Nigardsbreen. U wylotu doliny stoi odbudowany po pożarze i warty obejrzenia budynek Breheimsenteret, w którym obok sklepu z pamiątkami znajduje się także muzeum lodowca. Bryła przypomina odwróconą do góry dnem łódź, ale może też kojarzyć się z leżącym na ziemi hełmem. W 2010 r. strawił go pożar, ale dzięki ludzkiemu uporowi otwarto go ponownie w tym roku, a więc ostał się. Tyle szczęścia, nie mają ani okoliczne skały ścierane przez lodowiec – nie są w stanie się obronić, ani, jak na razie sam Nigardsbreen, choć topnieje on stosunkowo powoli, w porównaniu z innymi norweskimi lodowcami. W ciągu ostatnich sześciu lat, kiedy to widziałem go ostatni raz, zmienił się jednak dramatycznie. Zwiększył się wypływ wody spod lodowca. Czoło spłaszczyło się wyraźnie o około kilkadziesiąt metrów i cofnęło, w mojej ocenie, o jakieś 150 m. Dużo? Mało? Według mnie dramatycznie dużo. Dwa zdjęcia umieszczone poniżej, jedno z 2007 r. i jedno sprzed kilku dni, mówią same za siebie…
Dobrze, że w Norwegii jest dużo zieleni – i tej dzikiej, leśnej, torfowiskowej, pozostawionej samej sobie, dopełnionej gęstą ściółką, mchami i porostami i tej uporządkowanej przez człowieka, wypielęgnowanej, wykorzystanej w pozytywnym znaczeniu słowa. Buskerud i Telemark, przez które przejeżdżamy ukazują nam ten swój zielony urok szczególnie. Niezapomniane widoki tworzą całe osiedla nowoczesnych domów jedno- i wielorodzinnych, porośniętych komponującą się z otoczeniem dachową zielenią. Wrastają one w równie zielone wzgórza, jak wychodnie szlachetnych skał, mieniących się odblaskiem nieba i słońca w szklanych taflach okien. Drewno, umiejętnie połączone ze szkłem i zielenią, to godny naśladowania wzór dla architektury. Zdaje się, że człowiek mieszka tu wprost na łonie natury, a ingerencja cywilizacji ogranicza się tylko do niezbędnego minimum. Jak bardzo kontrastuje to z nie zadbanym w Polsce krajobrazem miejski i wiejskim w wielu regionach naszego kraju. Z brakiem harmonii przyrody i cywilizacji. Z chaosem przedmieść polskich miast, ale i śródmieść naszpikowanych reklamami i niechlujstwem. Powrót do Ojczyzny będzie więc pod tym względem dość bolesny.
Gdy zbliżamy się w kierunku Oslo sieć dróg zaczyna gęstnieć, a wraz z nią ruch samochodowy. Wyraźnie widać, że przed nami największa metropolia kraju. Największa… acz wciąż jest to miasto przeciętnej wielkości nawet na europejskie standardy, nie wspominając o amerykańskich, bądź azjatyckich metropoliach. Trudno by 600 tys. mieszkańców zrobiło na kimś wrażenie. Wrażenie może za to zrobić uroda tego miasta i jego okolic. Rozłożone na brzegu fiordu, ciągnące się wzdłuż brzegów, ze wschodu na zachód i wspinające się na zamykające je od północy wzgórza, wypełnione zielenią wydaje się bardzo przyjazne mieszkańcom. Tunele wydrążone pod centrum miasta odciążają drogi na powierzchni z nadmiernego ruchu przenosząc go pod ziemię, pomysł kapitałochłonny, acz bardzo pozytywnie wpływający na charakter centrum, które wraca w posiadanie ludzi, a nie maszyn. Dla ludzi też są wielkie, otaczające Oslo kompleksy leśno-sportowe. Na północy miasta leżą rozbudowane kompleksy narciarskie, w szczególności dedykowane dla narciarstwa biegowego. W lecie pełno tu rowerzystów i ludzi poruszających się na letniej odmianie biegówek, na nasze potrzeby nazwanej rolkobiegówkami.
Sport, który w istocie jest bardzo ważnym elementem życia społeczeństwa norweskiego, jest wszędzie obecny, nie dziwi nikogo widok ponad 70-letnich osób pomykających żwawo na rowerach pod górę, Co rusz mijają nas grupy rowerzystów, rolkarzy, rolkobiegówkarzy, albo biegaczy. Smukłe i zdrowo wyglądające sylwetki lokalnych sportsmenów czasem zdradzają wiek ich właścicieli dopiero, gdy zobaczymy ich twarze, na których trudniej już ukryć jest głęboko poemerytalny wiek. U lekarza gazety wystawione w poczekalni opowiadają o kolejnej sportowej pasji norwegów – skitouringu, przybliżają najlepsze miejsca do uprawiania tego sportu, szczególnie w okresie dnia polarnego. To co u nas byłoby ewenementem – dziewczyna sięgająca po skialpinizm, tu jest codziennością na okładkach magazynów. Można śmiało powiedzieć, że w norweskim sporcie panuje parytet, co ma uboczny, acz bardzo miły, skutek w postaci przyciągających wzrok smukłych figur sportsmenek.
Zanim jednak pojawił się sport we współczesnej postaci, ważniejszą częścią życia Norwegów był ocean i morze. Dlatego też obiecujemy sobie wiele po wizytach w muzeach usytuowanych na półwyspie Bygdøy, m.in Norweskim Muzeum Żeglugi, muzeum Fram, muzeum Kon-tiki, muzeum Łodzi wikingów. Opowiadają one historię podboju morza przez ludy zamieszkującą współczesną Norwegię, poczynając od łodzi wikingów, aż po najnowocześniejsze statki pasażerskie, wydobywcze, ratunkowe i transportowe, które wyszły spod ręki norweskich projektantów. Między historię rozwoju technologicznego wpleciona jest w muzeum Fram opowieść o chwalebnej karcie Norwegii i jej roli w poznawaniu regionów polarnych. Statek Fram, który zwiedzić można we wspomnianym muzeum, zaprojektowany został by przetrwać najtrudniejsze rejsy po morzach arktycznych i jest niemym świadkiem wspaniałych przygód polarników. To na nim Roald Amundsen dopłynął do wybrzeży Antarktydy, gdzie zacumowawszy w Zatoce Wielorybów przezimował i ruszył ku biegunowi południowemu, by dzięki lepszemu zrozumieniu prawideł rządzących surową Antarktydą, wyniesioną od ludów polarnych, od których uczył się sztuki przetrwania, wygrać o kilka tygodni wyścig z przedstawicielem Imperium Brytyjskiego – oficerem Robertem Scottem, który to swą wyprawę przypłacił tragiczną śmiercią. Chwalebną, godną gentlemana, acz bardzo niepotrzebną. Inną godną podróżą Fram była szalona wyprawa Fridtjofa Nansena, której celem było udowodnienie, że wiedziony prądami oceanicznymi z wybrzeży Wschodniej Syberii jest w stanie dotrzeć lub nawet osiągnąć biegun Północny. Nansen porwał się na szaleńczy pomysł popłynięcia na Ocean Arktyczny, na północ od wybrzeży Rosji, wmarznięcia w zlodowaciałe morze podczas zimy polarnej i dryfowania na wschód. Jego wyprawa, świetnie zorganizowana trwała 3 lata, co nie było niczym niezwykłym na przełomie XIX i XX w., a zamarznięty Fram zbliżył się o kilka stopni do bieguna północnego. Nansen podjął próbę zdobycia bieguna i wraz z towarzyszem opuścił statek, który dawał jeszcze jakąś ochronę przed lodem Arktyki. Do bieguna nie dotarł, ale od chwili zejścia ze statku zmuszony był do samodzielnego powrotu do Europy. Po przezimowaniu na któryś z północnych wysp, dotarł do Vardø, z którego wypłynął trzy lata wcześniej na tydzień przed powrotem Fram do Norwegii. Odwaga, śmiałość wizji i chart ducha tych podróżników niezmiennie napawa podziwem i fascynacją w świecie, w którym z każdego zakątka Ziemi można wezwać pomoc, korzystając z telefonów satelitarnych można pozostawać w kontakcie z domem, a wyprawy trwają góra kilka miesięcy, a nie od dwóch do pięciu lat… Lat w całkowitym odcięciu od świata zewnętrznego, w nieznanym.
Muzeum Fram posiada pokaźną księgarnię poświęconą literaturze polarnej, w samej księgarni spędzić można drugie tyle czasu co w tym bardzo ciekawym muzeum. Mimo wysokich cen nasza biblioteczka wzbogaciła się m.in. o dzienniki Fridtjofa Nansena, opowieść o Erneście Shackeltonie, nie udało się niestety znaleźć dzienników Scotta, które stanowią podobno perłę literatury podróżniczej. Z ciężkim sercem musieliśmy zostawić na półkach piękne książki o innych bohaterach i wyprawach, których ceny potrafiły sięgać 800 NOK. Ach, gdyby tylko mieć odpowiednio pojemny portfel i odpowiednio dużo miejsca na półkach!
Pozostał nam jeszcze do zobaczenia, jak dla mnie za każdym razem, Park Vigelanda. Bo stał się on, w pewnym sensie, domknięciem podróży. To swoiste studium ludzkiego ciała, a raczej ludzkiej kondycji, daje do myślenia; z jednej strony uspokaja, z drugiej jednak porusza. Dotyka tego, co jest w nas na co dzień: w życiu codziennym – najbliżsi, w egzystencji ludzkiej – drugi spotykany i nie spotkany nigdy człowiek, w podróży, jak ta nasza – towarzysz. A przychodzi się tu zapewne z wielu różnych powodów. Obserwując innych odwiedzających Park można się jedynie domyślać motywacji, jaka im towarzyszy. Czasem, zdaje się, skrajnie różnej.
Teraz przed nami powrót na południe, do domów. A to nieodłączna część każdej podróży.
Sam siedzę na północy Norwegi i mam w planach odwiedzić Ścianę Troli. Może jakoś kiedyś tam dotrę. Lodowiec też inaczej wygląda niż Svartisen który miałem okazję odwiedzić.
Pozdrawiam
Najwyższa pionowa ściana Europy to ściana Eigeru!